Reklama

Nie zrobiłam tego złośliwie ani w ramach kary. Chciałam tylko zobaczyć, co się wydarzy, gdy dam im... mniej.

Reklama

Jeszcze tydzień przed wyjazdem zastanawiałam się, jak spakować wszystkie ulubione zabawki moich córek do jednego auta. Każda z nich miała swoją kolekcję lalek, książek, przytulanek i kreatywnych zestawów, które koniecznie miały z nami pojechać.

Ale kiedy stanęłam przed otwartym bagażnikiem i uświadomiłam sobie, że nie zmieszczę nawet połowy z tych rzeczy, coś we mnie pękło. Zrobiłam coś zupełnie odwrotnego: spakowałam tylko 20 proc. zabawek. A potem z ciekawością obserwowałam, co się stanie.

Pierwszy dzień wyglądał dokładnie tak, jak się spodziewałam: „Mamo, nudzi mi się!”, „Nie mam się czym bawić”, „Gdzie są moje kucyki?!”. Ale już drugiego dnia coś się zmieniło. Dziewczynki zaczęły wychodzić na ogród i… robić błotną kawę w kubeczkach, które zostały po śniadaniu. W trawie znalazły patyki, liście, kamienie i wymyśliły, że będą „wielką kuchnią leśnych wróżek”. Bawiły się w to godzinami.

To był moment, w którym zrozumiałam, jak bardzo nadmiar zabija kreatywność. Gdy nie mają zbyt wielu gotowych rozwiązań, dzieci szukają ich w sobie. Tworzą, kombinują, wymyślają. I nagle okazuje się, że nie potrzeba zestawu za 300 złotych, bo najciekawszą zabawką może być... gałązka i kamyk.

Czasem mniej znaczy więcej

Z każdym dniem moje córki coraz rzadziej pytały o zabawki. Zamiast tego rano planowały, co dziś będą budować z kartonu albo czy uda się ulepić coś z gliny znalezionej przy jeziorze. Widziałam, jak ich głowy pracują – intensywnie, twórczo, radośnie. A ja pierwszy raz od dawna miałam czas, żeby napić się kawy do końca i nie słyszeć co 10 minut: „Maaamooo, nudzi mi się!”.

Nie spodziewałam się, że ta decyzja – z pozoru czysto logistyczna – okaże się małym eksperymentem wychowawczym. I że jego efekty będą tak zaskakujące. Bo to, że dzieci będą się mniej kłócić o rzeczy (bo ich po prostu mniej było), to jeszcze zrozumiałe. Ale że będą tak spokojne, skupione i… szczęśliwe?

Zabawki, które zostały, nagle zyskały wartość

Z tych 20 proc. zabawek, które jednak zabrałam, żadna nie została rzucona w kąt. Wręcz przeciwnie – lalki zostały nazwane, dostały dom z pudełka po butach, a książki czytaliśmy razem codziennie. Zniknął też problem porozrzucanych rzeczy – bo dziewczynki wiedziały, że jeśli coś zgubią lub zniszczą, nie ma w zanadrzu kolejnej zabawki „na zmianę”.

To doświadczenie pokazało mi, że im mniej rzeczy mają dzieci, tym lepiej się nimi opiekują. Nie chodzi tu o skrajności i zabieranie wszystkiego – ale o zrozumienie, że nadmiar wcale nie oznacza szczęścia. Często wręcz przeciwnie.

A co, jeśli to my potrzebujemy mniej?

Zdałam sobie też sprawę, że to nie tylko dzieci odetchnęły. Ja też. Nie musiałam codziennie zbierać dziesiątek elementów, nie potykałam się o klocki, nie frustrowałam się bałaganem. Miałam więcej czasu, mniej stresu i poczucie, że wreszcie odpoczywam. Zabawki nie grały pierwszych skrzypiec – to czas razem, wspólne opowieści, zabawy na świeżym powietrzu i rozmowy przy kolacji budowały najpiękniejsze wspomnienia.

I nie, nie jestem przeciwniczką zabawek. Ale jestem zwolenniczką umiaru. Bo kiedy dajemy dzieciom mniej – paradoksalnie dajemy im więcej: swobody, przestrzeni, pomysłów, odwagi i samodzielności.

Co zabiorę z tych wakacji?

Na pewno nie torbę wypchaną po brzegi plastikowymi gadżetami. Ale wrócę z przekonaniem, że najlepsze, co mogę dać moim dzieciom, to czas, obecność i… odrobina nudy. Bo to właśnie z nudy rodzą się najpiękniejsze zabawy.

A może za rok spróbuję spakować jeszcze mniej?

Reklama

Zobacz także: Rodzinne wakacje skończyły się debetem. I nie, to nie dzieci nas zrujnowały

Reklama
Reklama
Reklama