Wszyscy rodzice robią dla dzieci tę 1 rzecz, ale to nie miłość. To wyraz skrajnego egoizmu
Przez lata sądziłam, że pomagając dzieciom we wszystkim, okazuję im miłość. Dziś wiem, że często chodziło o moje własne potrzeby, a nie o dobro moich dzieci.

Jeszcze kilkanaście lat temu miałam podobne podejście jak większość rodziców, których dziś obserwuję na placach zabaw, w sklepach, w szkołach. Pomoc we wszystkim, podsuwanie rozwiązań, wyręczanie w najdrobniejszych czynnościach – wydawało mi się to oczywistym wyrazem troski. Teraz widzę, że to raczej forma rodzicielskiego egoizmu, który – choć podszyty miłością – bardziej szkodzi, niż pomaga.
Wyręczanie dziecka we wszystkim: bo szybciej, ładniej, bez nerwów
Zaczyna się niewinnie. Dziecko próbuje samo zawiązać buty – my kończymy za nie, bo spieszymy się do pracy. Przychodzi z problemem koleżeńskim – od razu podsuwamy gotowe rozwiązanie. Zgubi zeszyt – kupujemy nowy, bez słowa. A przecież to są sytuacje, które mogłyby nauczyć je zaradności, cierpliwości i odpowiedzialności.
Znam to doskonale z własnego doświadczenia. Przez lata wyręczałam córkę niemal ze wszystkiego – od pakowania tornistra, po poprawianie błędów w zadaniach domowych. Mówiłam sobie: „Pomagam, bo ją kocham”. Ale prawda była inna – robiłam to, bo chciałam mieć spokój. Bo lubię mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Bo dzięki temu czułam się... potrzebna.
Z czasem zaczęłam dostrzegać, że córka, choć inteligentna i wrażliwa, boi się podejmować decyzje. Zanim coś zrobi, patrzy na mnie – jakby czekała na zatwierdzenie. I wtedy dotarło do mnie, że ta „miłość”, którą jej dawałam, była w istocie moim własnym lękiem przed chaosem i nieporządkiem. A ona płaciła za to wysoką cenę.
Patrzę teraz na inne mamy i ojców – tych na placach zabaw, którzy zjeżdżają razem z dziećmi na zjeżdżalni, bo „maluch się boi”, tych w sklepach, którzy podejmują decyzje za nastolatków, bo „lepiej wiedzą, co dobre”. Widzę znajome spojrzenia pełne troski, ale i lęku – że dzieci zrobią coś źle, że się pomylą, że będą cierpieć. I rozumiem to. Ale wiem też, że właśnie na tych błędach dzieci budują najcenniejsze kompetencje życiowe.
Dziecko to nie trofeum, a samodzielność rodzi się z bałaganu
Problem w tym, że wielu rodziców traktuje dziecko jak przedłużenie siebie – jak projekt do zrealizowania. Ma być grzeczne, zadbane, mądre, punktualne, kreatywne, sportowe i artystyczne. Bo wtedy „dobrze o nas świadczy”. Tylko że dziecko nie jest trofeum, które ma nas reprezentować. To osobny człowiek, który ma prawo się uczyć, potykać, podejmować złe decyzje i... ponosić ich konsekwencje.
Kiedy rozmawiam z moimi rówieśnikami, wielu z nich przyznaje, że boi się pozwolić dzieciom na samodzielność, bo „świat jest taki trudny”. Ale przecież to właśnie ten świat wymaga od nich odwagi, elastyczności i odporności. Jak mają się tego nauczyć, jeśli całe dzieciństwo ktoś „ściera za nich kałuże, zanim w nie wejdą”?
Dziś robię coś, co kiedyś uważałam za zaniedbanie: pozwalam mojej córce popełniać błędy. Zdarza się, że wychodzi z domu bez śniadania albo zapomina zeszytu. Trudno. Uczy się. Uczy się planowania, konsekwencji, myślenia o sobie. Ja też się uczę – odpuszczania, zaufania, czekania. I wiecie co? Obie rośniemy.
Zobacz też: