Wszyscy siedzą, a ja latam z talerzami. A potem słyszę: „Jesteś jakaś zmęczona?”
To jedno zdanie słyszę co roku i co roku myślę, że w te święta miało być inaczej. Ale jakoś zawsze kończę urobiona po pachy i z uśmiechem, który bardziej przypomina tik nerwowy niż radość.

Kiedy święta wyglądają jak maraton
Nie wiem, w którym momencie nauczyłam się, że bycie „dobra w święta” oznacza bieganie. Bieganie po zakupy. Bieganie z mopem. Bieganie z półmiskami. Bieganie między kuchnią a stołem, kiedy inni siedzą i rozmawiają, a ja tylko mijam ich w przelocie, próbując zapamiętać, kto prosił o kompot, a kto o dodatkowy kawałek ryby.
I co roku obiecuję sobie, że tym razem odpocznę. Usiądę. Popatrzę na choinkę. Może nawet zjem coś na ciepło. A potem przychodzi Wigilia i w sekundę wskakuję w starą, dobrze znaną rolę: tej, która ma ogarniać „magiczny czas”. Tylko że ta magia jakoś nie chce ogarniać się sama.
Zmęczenie, które odbiera radość
Najgorsze nie są nawet te dziesiątki drobnych obowiązków. Najgorsze jest zdanie, które spada na mnie jak kubeł zimnej wody: „Jesteś jakaś zmęczona?”.
A we mnie wtedy miesza się wszystko: złość, rozczarowanie, bezsilność i ten dziwny rodzaj wstydu, jakbym robiła coś nie tak, skoro już nie potrafię błyszczeć jak hostessy ze świątecznych reklam.
Gdy siadam na chwilę i opieram głowę o dłoń, naprawdę słyszę komentarze: „Magda, ale o co chodzi? Przecież usiądź, odpocznij”. Jakbym mogła po prostu zostawić to wszystko, a ono samo się podzieli, nałoży, podgrzeje i sprzątnie.
Tylko ja wiem, ile drobnych rzeczy trzeba zrobić, żeby inni mogli usiąść przy „magicznie przygotowanym” stole.
Kiedy przestajesz być gościem we własnym domu
Z roku na rok coraz wyraźniej czuję, że święta zrobiły się jakieś jednostronne. Goście mają odpoczywać. Mężczyźni „pomagają”, jeśli im się powie. Dzieci mają nie przeszkadzać. A ja? Ja mam być tłem. Zapleczem. Energią, która ma starczyć na wszystkich.
I tak, wiem, że część z nas robi sobie to sama. Bo chcemy, żeby było pięknie. Bo nie umiemy odpuścić. Bo boimy się, że jeśli nie weźmiemy wszystkiego na siebie, to ktoś powie, że jesteśmy nieogarnięte, niedbałe, leniwe.
Ale przecież prawda jest inna: robię to, bo tak nas nauczono. Że kobieta dba o atmosferę. Że to jej wizytówka. Że jak święta będą nieidealne, to ludzie będą mówić o niej, nie o barszczu.
Aż w końcu przychodzi myśl: „A może jednak nie?”
W zeszłym roku, kiedy znów stałam przy kuchence, a reszta siedziała przy stole i śmiała się z jakiegoś rodzinnego żartu, poczułam… żal.
Nie do nich. Do siebie. Że pozwalam, by moje święta wyglądały jak shift w restauracji. Że sama odbieram sobie momenty, które powinny być moje. I wtedy postanowiłam, że w tym roku zrobię coś inaczej. Nie, nie rewolucję. Ale pierwszy krok.
Powiedziałam: „Słuchajcie, w tym roku siadamy do stołu razem. I dzielimy obowiązki. Ktoś nakrywa, ktoś podaje, ktoś sprząta. Ja też chcę usiąść”.
Było zaskoczenie. Była cisza. Ale… nikt nie zaprotestował.
To nie chodzi o barszcz. To chodzi o nas
Dziś wiem jedno: święta nie są testem mojej zaradności. I nie są konkursem na najbardziej zajętą osobę w rodzinie.
Są momentem, który też mi się należy. Z posiłkiem zjedzonym na ciepło. Z rozmową, której nie słucham przez szum gotującej się wody. Z uczuciem, że jestem uczestniczką, a nie obsługą. I może innym trzeba to powiedzieć wprost. A może powiedzieć to najpierw sobie.
Bo kiedy słyszę: „Jesteś zmęczona?”, już nie przyspieszam biegu. Odpowiadam: „Tak. I dlatego dziś też odpoczywam”.
Święta mają być magiczne, ale nie kosztem mojego zdrowia, czasu i spokoju. W tym roku chcę być przy stole. Nie obok niego.
Zobacz także: „Moje dzieci dostaną na święta używane zabawki”. To powinien być nowy trend wśród rodziców