Wychowujemy pokolenie maminsynków. „Nie chcę, żeby mój syn dorósł i nie potrafił sam wstawić prania”
Nie robimy tego świadomie. Z miłości, troski i zmęczenia same podajemy skarpetki, pakujemy plecaki i tłumaczymy, że „chłopcom trudniej”. A potem dziwimy się, że dorastają mężczyźni, którzy nie potrafią wziąć odpowiedzialności ani za siebie, ani za innych.

Nie wiem, kiedy to się zaczyna. Może wtedy, gdy mama mówi: „Nie płacz, chłopcy nie płaczą”, a zaraz potem ociera mu łzy i robi za niego wszystko, żeby tylko się nie stresował. Albo wtedy, gdy dziewczynki w tym samym wieku słyszą: „Pomóż mamie, bądź grzeczna”, a chłopcy: „Zostaw, ty się jeszcze skaleczysz”.
Mamisynkowie nie biorą się znikąd
Nie chcemy tego przyznać, ale często same ich takich wychowujemy. Bo szybciej, bo wygodniej, bo serce pęka, gdy widzimy, że się męczy. Więc ubieramy, sprzątamy, dzwonimy do nauczycielki, tłumaczymy światu, że „on się stresuje”, „on nie lubi zmian”, „on tak ma”.
Znam to dobrze. Widziałam u innych, ale i u siebie. Uświadomiłam to sobie pewnego dnia, gdy mój kilkuletni syn zapytał: „Mamo, a gdzie jest mój sweter?”. Leżał dokładnie przed nim. Ale on nawet nie rozejrzał się po pokoju – bo wiedział, że ja zawsze wiem. Bo ja zawsze znajdę.
I wtedy mnie uderzyło: nie uczę go samodzielności. Uczę go, że ktoś inny zawsze się nim zajmie.
Z troski tworzymy zależność
To nie jest wina jednej mamy. To mechanizm, który ciągniemy z pokolenia na pokolenie. Nas uczono, że kobieta ma dbać, przewidywać i poświęcać się. Więc gdy pojawia się syn, chcemy, by miał lepiej. Robimy za niego to, czego nasze matki nie mogły zrobić dla nas. Tyle że w efekcie wchodzimy w rolę służącej, nie przewodniczki.
Nie uczymy, że miłość to także odpowiedzialność. Że bycie chłopcem nie zwalnia z empatii, zaangażowania i troski o innych. Że pomoc w domu to nie „przysługa dla mamy”, ale część życia.
Znam mężczyzn, którzy nie potrafią gotować ani posprzątać, bo nigdy nie musieli. Którzy nie wiedzą, jak obsłużyć pralkę, ale potrafią świetnie zorganizować wyjazd na ryby. Nie dlatego, że są leniwi. Po prostu nikt im nie pokazał, że mogą – i że powinni.
Syn nie potrzebuje królowej, tylko matki
W wielu domach panuje niepisana zasada: mama jest centrum świata syna. To ona wie, co lubi, co jeść, jak się ubrać. To ona decyduje, tłumaczy, kontroluje. A on rośnie w przekonaniu, że świat kręci się wokół niego.
Dopóki jest dzieckiem, wydaje się to słodkie. Ale potem dorasta i nagle świat nie jest już taki łaskawy. Nauczycielka nie będzie dzwonić z pytaniem, czy odrobił lekcje. Partnerka nie będzie chciała być jego mamą. Szef nie przytuli, gdy coś się nie uda.
Tymczasem wielu z tych chłopców dorasta w przeświadczeniu, że kobieta zawsze wszystko ogarnie. Bo mama zawsze ogarniała.
Wychowanie syna to szkoła odpuszczania
Zrozumiałam, że wychowanie chłopca to nieustanne uczenie się… nierobienia. Niewyręczania, niepoprawiania, nieratowania na siłę. To najtrudniejsza lekcja dla matek — szczególnie tych, które chcą dobrze.
Dziś, gdy mój syn czegoś nie może znaleźć, nie rzucam wszystkiego, żeby mu pomóc. Mówię: „Rozejrzyj się, pomyśl, spróbuj sam”. I widzę, jak z każdym razem jego oczy błyszczą, gdy się udaje. Widzę dumę — nie tylko swoją, ale jego własną.
Bo chłopcy, którzy czują się kompetentni, stają się mężczyznami, którzy potrafią kochać dojrzale.
Nie bójmy się wychowywać chłopców do czułości i siły
Nie chcę, żeby mój syn był „twardzielem”, który nigdy nie płacze, ani „mamisynkiem”, który nie potrafi sam zrobić herbaty. Chcę, żeby był mężczyzną, który potrafi wziąć odpowiedzialność — i nie wstydzi się emocji.
Wierzę, że zmiana zaczyna się od małych rzeczy. Od „zrób to sam”, „spróbuj jeszcze raz”, „rozumiem, że ci trudno”. Od odpuszczenia kontroli i pozwolenia, by poniósł konsekwencje swoich działań.
Bo jeśli chcemy, by nasze córki nie musiały opiekować się dorosłymi chłopcami — musimy dziś wychować chłopców, którzy potrafią opiekować się sobą.
Zobacz także: Przestałam „inwestować” w dzieci. Coraz więcej rodziców robi to samo