Reklama

Kiedy miłość nie wystarcza. Bo jej nie ma

Pamiętam, jak kiedyś wyobrażałam sobie swój ślub. W dziecięcej wersji był biały welon, bukiet konwalii i ktoś, kto patrzy na mnie tak, jakby nic innego na świecie nie istniało. W dorosłej wersji – był kompromis, dorosłość, życie.

Reklama

Nie kochałam go. Nie zakochałam się nagle i nie powiedziałam „tak” z wypiekami na twarzy. Nasz ślub był... formalnością. A jednocześnie – decyzją, którą podjęłam w imię czegoś większego niż romantyzm.

Byliśmy razem, ale to nie było „bycie razem” jak z Instagrama. Raczej codzienność, wsparcie, lojalność. I dziecko. Mały chłopiec, który pojawił się w naszym życiu szybciej niż planowaliśmy. Kiedy się urodził, zrozumiałam, że ta relacja nie jest już tylko o mnie i o nim. Jest o kimś jeszcze – o tym małym człowieku, który nie zawinił. I którego przyszłość mogłam – przynajmniej trochę – zabezpieczyć.

Nie dla siebie – dla niego. Dla „niego” przez duże N

To był bardzo zimny dzień. Na zewnątrz śnieg, a we mnie złość, zmęczenie, niepewność. W urzędzie stanu cywilnego czekała pani z poważną miną, a ja czekałam na pytanie, które każda panna młoda powinna zapamiętać na całe życie. „Czy chce pani zawrzeć związek małżeński?” – brzmiało bardziej jak procedura niż romantyczny rytuał. Odpowiedziałam: „Tak”.

Ale to nie był ślub dla mnie. Nie dla bajki, nie dla sukienki, nie dla nazwiska. Zrobiłam to dla niego – dla mojego syna. Bo wiedziałam, że jeśli coś mi się stanie, on – jego ojciec – nie będzie miał żadnych praw. W świetle prawa był nikim. A ja, mimo że od dawna czułam, że między nami nie ma przyszłości, chciałam zostawić po sobie coś więcej niż wspomnienie.

Tego dnia miałam w głowie tylko jedno: „Zrób to dla dziecka”. I zrobiłam.

Co znaczą trzy litery, które zmieniają życie? ZUS

Są decyzje, które podejmujesz z serca. I są takie, które podejmujesz z rozsądku. Ta należała do drugiej kategorii. Gdy kilka tygodni wcześniej mój partner (jeszcze wtedy – formalnie obcy facet) miał wypadek, zrozumiałam, jak bezbronni jesteśmy wobec systemu.

Nie mogłam załatwić niczego w jego imieniu. Nie mogłam odebrać wyników, zasięgnąć informacji, podpisać dokumentów. ZUS? Szpital? Urząd? Bez ślubu – byłam nikim. Nawet jeśli żyliśmy razem, nawet jeśli mieliśmy dziecko, nawet jeśli dzieliłam z nim kredyt i łóżko.

I wtedy po raz pierwszy usłyszałam zdanie, które zmieniło wszystko: „Wie pani, gdybyście byli małżeństwem, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej”. Trzy litery: ZUS. Trzy litery, które mogą oznaczać ochronę, zabezpieczenie, prawo do informacji i… spokój.

Nie marzyłam o tym ślubie. Ale marzyłam o tym, żeby moje dziecko miało prawo do swojego taty – nawet, jeśli kiedyś nasze drogi się rozejdą.

Ślub z rozsądku – czyli z miłości, ale innej

Wielu osobom trudno zrozumieć moją decyzję. Nawet moja własna matka zapytała: „Po co to robisz, skoro nie jesteś szczęśliwa?” Odpowiedź była prosta – bo jestem matką. A matka czasem podejmuje decyzje, które nie są „o niej”.

Czy żałuję? Nie. Czy byłam szczęśliwa? Nie zawsze. Czy zrobiłabym to znowu? Tak.

Bo może to nie był ślub z wielką miłością, ale był ślub z wielką odpowiedzialnością. A to też coś znaczy.

Nie wszystkie bajki kończą się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”. Czasem kończą się podpisem w urzędzie i poczuciem, że zrobiłaś to, co trzeba. Nawet jeśli nie wszyscy to rozumieją.

Reklama

Na koniec jedna refleksja:
Nie każda kobieta marzy o welonie. Ale każda kobieta marzy, by czuć się bezpiecznie – dla siebie i dla dziecka. I jeśli bezpieczeństwo czasem przybiera formę aktu małżeństwa – nawet bez fajerwerków – to może właśnie to jest prawdziwa dojrzałość?

Reklama
Reklama
Reklama