Zabrała dziecko z prywatnej szkoły. „Zaczęło się dokuczanie, bo nie latamy do Włoch co weekend”
Nigdy nie sądziłam, że będę musiała zabrać własne dziecko ze szkoły, którą wybrałam z myślą o lepszym starcie. Wszystko prysło, gdy zobaczyłam, jak bardzo okrutne potrafią być dzieci.

Piszę ten list, bo do dziś nie mogę pogodzić się z tym, że w szkole, która miała uczyć wrażliwości i akceptacji, moje dziecko stało się obiektem złośliwości. Weszliśmy tam pełni nadziei. Myślałam, że skoro to prywatna placówka, to rodzice bardziej patrzą na wychowanie, a nauczyciele na dobro każdego ucznia. Niestety szybko się okazało, że rzeczywistość wygląda inaczej.
Coraz gorsza atmosfera w klasie
Pierwsze sygnały zauważyłam w zachowaniu córki. Wracała cicha, unikała rozmów i zaczęła narzekać na bóle brzucha, których – jak się domyślałam – raczej nie powodowało jedzenie. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej zamknięta. W końcu usiadłyśmy razem na łóżku i rozpłakała się, mówiąc, że dzieci żartują z niej, bo „nie ma bogatych wakacji” i „nie lata do Włoch na długi weekend”.
Kpinom nie było końca
W pierwszej chwili pomyślałam, że to zwykłe nieporozumienie. Dzieci różnie reagują, nie zawsze myślą, co mówią. Jednak kiedy usłyszałam kolejne historie, nogi się pode mną ugięły. Córka opowiadała mi, że koleżanki porównują ubrania, plecaki, nawet przekąski w pudełku. Śmiały się, że „ma zwykły jogurt”, a nie produkty z drogich sklepów, do których – jak twierdziły – „chodzi każdy normalny człowiek”.
Zgłosiłam sprawę wychowawczyni. Usłyszałam jedynie, że „dzieci muszą nauczyć się radzić sobie w grupie”. Zamiast wsparcia miałam wrażenie, że bagatelizuje problem. A ja przecież widziałam, jak moje dziecko gaśnie. Jak wstaje rano z napięciem, jak odlicza godziny do końca zajęć. Nawet wspólne weekendy nie przywracały jej dawnego spokoju.

Decyzja, która bolała, ale była konieczna
Pewnego dnia powiedziała mi, że nie chce już tam wracać. Nie mogłam tego zignorować. Zrozumiałam, że żadne zajęcia językowe ani baseny nie zrekompensują poczucia bezpieczeństwa, którego tam nie dostała. Zebrałam dokumenty i przeniosłam ją do innej szkoły, zwykłej, publicznej – ale z ludźmi, którzy patrzą sercem, a nie portfelem.
Dziś widzę ogromną różnicę. Córka znowu się śmieje, znowu chce opowiadać, co robiła w szkole. Wróciła jej ciekawość świata, którą tamta prywatna placówka jej po trochu odbierała. Może moje dziecko nie ma plecaka z najnowszej kolekcji, ale ma coś o wiele ważniejszego – spokój i koleżanki, które chcą się z nią bawić, nie oceniając jej po tym, gdzie spędza wolny czas.
Piszę to wszystko z nadzieją, że inne mamy, które widzą podobne sygnały u swoich dzieci, nie zrobią tego, co ja na początku – nie będą tłumaczyć, nie będą czekać. Czasem „prestiżowa szkoła” jest tylko ładną nazwą, za którą kryje się toksyczna atmosfera.
Klaudia
Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl
Zobacz też: 1 zdanie, po którym od razu poznasz toksycznego rodzica. „Tak niszczą dzieci”