Zadałam jedno pytanie na zebraniu. W sali zapadła cisza
Na szkolnym zebraniu zwykle to nauczyciele mówią, a rodzice kiwają głowami. Tym razem było inaczej. Wystarczyło jedno pytanie, które zadałam, by zapadła cisza – a każdy z nas poczuł lekkie ukłucie w środku.

Nie wiem, czy to tylko ja, ale zebrania klasowe zawsze mają w sobie coś z teatralnego przedstawienia. Scenariusz powtarza się: wychowawczyni opowiada o ocenach, o zachowaniu, o tym, że dzieci za dużo gadają, a za mało się skupiają. Rodzice notują, pytają o zadania domowe, o to, czy planowana jest wycieczka i czy można coś przynieść na klasową wigilię. Wszystko toczy się przewidywalnie – aż ktoś powie coś, co wybija wszystkich z rytmu.
„A czy ktoś tu jeszcze rozmawia z dzieckiem?”
Siedzieliśmy w szkolnej sali, zmęczeni po pracy, trochę znużeni tonem wychowawczyni, która mówiła o „spadku motywacji” i „problemach z koncentracją”. I wtedy nie wytrzymałam. Spokojnym, ale zdecydowanym głosem zapytałam:
– Przepraszam, ale czy ktoś z państwa w ogóle rozmawia z dzieckiem o tym, jak się w tej szkole czuje?
W sali zapadła cisza. Nauczycielka spojrzała zaskoczona, kilka osób zaczęło nerwowo poprawiać torby, ktoś spuścił wzrok. Bo to pytanie nie dotyczyło ocen ani frekwencji. Dotyczyło nas.
Bo o emocjach wciąż mówi się szeptem
Wtedy pomyślałam, że przez te wszystkie lata przywykliśmy do rozmów o tym, jak dziecko się uczy, a nie jak się czuje. Liczymy punkty, porównujemy wyniki, analizujemy, czy ktoś „daje radę”. Ale rzadko pytamy: „Czy w tej klasie czujesz się dobrze?”, „Czy ktoś cię słucha?”, „Czy masz przyjaciół?”.
Znam wielu rodziców, którzy kochają swoje dzieci nad życie, ale nie potrafią z nimi rozmawiać. Nie dlatego, że nie chcą. Często po prostu nie wiedzą, jak zacząć. W domu rozmawia się o planach lekcji, o tym, że znów zapomniało kapci, że czas się położyć. Rzadko o tym, co boli.
„Dziecko nie mówi, bo wie, że rodzic nie słucha”
Po tamtym zebraniu wróciłam do domu z lekkim niepokojem. Zastanawiałam się, kiedy ostatni raz zapytałam swoje dziecko o coś, co nie dotyczyło szkoły, obowiązków czy planów. Kiedy naprawdę słuchałam, bez oceniania, bez „a widzisz, mówiłam”. Bo może to właśnie my, dorośli, nauczyliśmy dzieci, że nie warto mówić. Że i tak mamy gotowe odpowiedzi, że wiemy lepiej. I dlatego milczą.
Tamta cisza na zebraniu nie była zwykłym milczeniem. To było coś w rodzaju zbiorowego olśnienia – że w tej całej edukacyjnej machinie zgubiliśmy sens. Bo przecież szkoła nie jest tylko miejscem, gdzie dzieci mają się uczyć matematyki czy ortografii. To miejsce, w którym uczą się siebie, relacji, odwagi i zaufania. I jeśli tego zabraknie – nawet najlepsze wyniki nie uratują sytuacji.
Od tamtego dnia staram się częściej pytać. Nie o stopnie, nie o to, czy zjadło drugie śniadanie. Tylko o to, jak mu dziś było. Czy ktoś go rozśmieszył. Czy ktoś go zranił. Czy jest coś, o czym chce pogadać.
I choć czasem słyszę tylko krótkie „nie wiem”, to wiem, że to właśnie te rozmowy – a nie oceny w dzienniku – budują między nami coś, czego żadne zebranie nigdy nie naprawi.