Reklama

W jadłospisie powtarzają się słodzone jogurty, budynie, kisiele, kompoty i ciasta na podwieczorek. Właściwie codziennie jest coś słodkiego, a raz nawet się zdarzyło, że na obiad był ryż z jabłkami i cynamonem, a na podwieczorek owocowy jogurcik.

Reklama

W domu staramy się ograniczać cukier – nie dlatego, że mam obsesję, tylko dlatego, że wszędzie słyszymy o tym, jak szkodzi dzieciom: próchnica, problemy z koncentracją, a w przyszłości nadwaga... Dlatego zebrałam się na odwagę i zapytałam wprost: „Dlaczego w menu jest tyle słodkich dań? Czy nie można by ich ograniczyć?”.

Odpowiedź, która mnie zmiażdżyła

Liczyłam, że usłyszę rzeczowe wyjaśnienie albo choćby otwartość na rozmowę. Tymczasem nauczycielka, z uśmiechem jakby mówiła coś oczywistego, odpowiedziała: „Proszę się nie martwić, jadłospis jest zgodny z wytycznymi i sprawdzany przez dietetyczkę. Wszystko jest w porządku”.

I w tym momencie poczułam się, jakbym była w wieku mojego syna. Moje pytanie – zupełnie poważne i uzasadnione – zostało potraktowane tak, jakby było przejawem przewrażliwienia. Jakbym była małą dziewczynką, której trzeba wytłumaczyć, że „dorośli wiedzą lepiej” i nie powinna się wtrącać.

Nie było tam miejsca na dialog, na podzielenie się obawami. Zamiast tego poczułam, że moja troska o zdrowie dziecka została zlekceważona, a ja sama sprowadzona do roli kogoś, kto nie rozumie zasad.

Czy naprawdę nie ma o czym rozmawiać?

Nie kwestionuję tego, że ktoś układa jadłospis według norm. Ale przecież każdy rodzic widzi, ile cukru zjadają dzieci na co dzień. Normy normami, a praktyka praktyką. Dzieci dostają dosładzane napoje i desery prawie codziennie. A przecież można by częściej dawać świeże owoce, warzywne przekąski, domowe pasty kanapkowe.

Nie chciałam kłótni, chciałam rozmowy. Tymczasem usłyszałam, że wszystko jest dobrze i nie ma się o co martwić. Tylko że ja się martwię – bo wiem, że dzieci szybko przyzwyczajają się do słodkiego smaku, a potem trudno im zaakceptować coś innego.

Nie chcę być traktowana jak dziecko

Najgorsze nie było nawet to, co zostało powiedziane, ale sposób, w jaki to usłyszałam. Jakby moje pytanie było czymś niepoważnym, a moje obawy – niepotrzebnym zawracaniem głowy. Wracałam z zebrania ze ściśniętym gardłem. Zamiast poczuć, że mogę zaufać przedszkolu, poczułam się jak ktoś, kogo zbyto.

Nie zgadzam się na to, by traktować rodziców w ten sposób. My mamy prawo pytać, rozmawiać, wątpić i szukać rozwiązań. To nie jest atak na nauczycielki, to jest troska o dzieci. I chciałabym, żeby moja troska była traktowana poważnie.

Bo przedszkole powinno być miejscem współpracy – a nie miejscem, w którym pytania rodziców rozbija się o mur „tak musi być”.


Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl

Reklama

Zobacz także: Na zebraniu usłyszałam, że dzieci muszą być odpieluchowane. To nauczycielki są leniwe

Reklama
Reklama
Reklama