Zarabiam 6 tys. na rękę, mąż drugie tyle. Po wakacjach z przyjaciółmi poczułam się jak biedak
Miałam wrażenie, że żyjemy całkiem dobrze. Te wakacje we Włoszech z przyjaciółmi udowodniły mi, że w porównaniu z innymi jesteśmy na granicy – i że wstydzę się, ile razy musiałam powiedzieć dzieciom „nie”.

Oni hulali, my zaciskaliśmy pasa
Jeszcze przed wyjazdem byłam pewna, że wszystko mamy pod kontrolą. Ja 6 tysięcy na rękę, mąż drugie tyle – spłacamy kredyt, ale stać nas na wyjście do restauracji, zakupy w galerii, drobne przyjemności. Wspólne wakacje ze znajomymi miały być super – dzieci się bawią, my mamy towarzystwo, koszty się dzielą. W mojej głowie to wyglądało jak idealny plan.
Rzeczywistość szybko sprowadziła mnie na ziemię. Już pierwszego dnia oni kupili dzieciom po lodzie za 4 euro – w sumie 20 euro ot tak, jakby rozdawali cukierki. Potem chipsy na plaży, napoje w barze, gofry po drodze do hotelu. My? Wzięliśmy wodę z apartamentu i udawaliśmy, że wcale nie mamy ochoty.
Oni widzieli atrakcję – wchodzili. Park rozrywki, rejs statkiem, pokaz delfinów. My po cichu liczyliśmy, czy po takim wypadzie starczy na paliwo do powrotu.
Po czterech dniach – puste kieszenie i wstyd przed dziećmi
Najgorsze były sytuacje, w których nasze dzieci patrzyły z zazdrością. Znajomi zamówili kolację z owocami morza – każdy talerz po 25 euro, do tego deser, winko, drinki. My zamówiliśmy dwa makarony do podziału. Głupio było tłumaczyć dzieciom, że „nie jesteśmy głodni”, gdy w rzeczywistości po prostu nie chcieliśmy wydać ostatnich euro na rachunek w restauracji.
Po czterech dniach budżet był na wykończeniu. Zrezygnowaliśmy z wyjścia na lody, bo gałka kosztowała tyle, co w Polsce pół pudełka w markecie. Na pamiątki nawet nie spojrzeliśmy – nasze dzieci oglądały magnesy i maskotki, a ja modliłam się, żeby nie zapytały, czy mogą jedną wziąć.
Po powrocie – zderzenie z rzeczywistością
Przez całą drogę do domu miałam w głowie jedną myśl: myślałam, że jesteśmy w dobrej sytuacji, a tak naprawdę balansujemy na granicy. Tak, mamy mieszkanie, tak, mamy samochód, ale wystarczy tydzień w droższym kraju, w kurorcie, żeby poczuć się jak ubodzy krewni. Znajomi wydawali pieniądze, jakby rosły im na drzewie, a my liczyliśmy, czy wystarczy na zakupy po powrocie.
Wstyd mi było, że moje dzieci musiały patrzeć na te różnice. Wstyd, że ja – dorosła kobieta – bałam się sięgnąć po portfel, bo wiedziałam, że każde 10 euro mniej w budżecie to rezygnacja z czegoś innego. I złość, bo dopiero teraz widzę, że nasze „życie na dobrym poziomie” to tak naprawdę ciągłe balansowanie i udawanie, że wszystko jest w porządku.
Dorota
Chcesz skomentować albo opisać własną historię? Napisz do nas na adres: redakcja@mamotoja.pl. Czekamy na Twoją opinię.
Zobacz też: Mąż zarabia śmieszne pieniądze, a ja płaczę w poduszkę. Jak budować rodzinę za 5000 zł miesięcznie?