Reklama

„Ja zapewniam dach i napoje, resztę proszę przynieść”

Mam ośmioletniego syna – wulkan energii, dusza towarzystwa. Kiedy dostał zaproszenie na nocowankę u kolegi z klasy, był w siódmym niebie. Tydzień o niczym innym nie mówił. O tym, co spakuje, jaki piżamowy zestaw wybierze i czy może zabrać ulubiony koc. Byłam szczerze zadowolona, że dzieciaki trzymają się razem i mają okazję do takich „przygód”.

Reklama

Dwa dni przed wydarzeniem dostałam SMS-a od mamy organizatora. Myślałam, że to coś w stylu „daj znać, czy Karol nie ma żadnej alergii” albo że ustalamy godzinę odbioru. Ale wiadomość zaczynała się słowami: „Hej, organizujemy przekąskową składkę na nocowanie”. I dalej: „My zapewniamy napoje i dach nad głową, dzieci mogą przynieść coś do chrupania – chipsy, żelki, popcorn, coś słodkiego”.

Przyznam szczerze – aż się roześmiałam. I to nie z radości.

Gościnność zniknęła?

Naprawdę? „Dach nad głową” jako wkład gospodarzy? Przypominam: chodzi o nocowanie trójki ośmiolatków. Nie domówkę dla klasy maturalnej. I nie wesele.

Jasne, rozumiem, że czasy się zmieniają, wszystko drożeje, a nie każdy ma ochotę fundować szwedzki stół. Ale jeśli zapraszam dzieci do siebie na noc, to jestem gospodarzem. Sama kupuję przekąski, wymyślam atrakcje i ogarniam logistykę. Bo dzieci to nie samodzielni goście na grillu. Więc co mam zrobić? Sama kupić i dać synowi do plecaka, żeby nie czuł się jak ten, co nic nie przyniósł?

Zrobiłam to – żeby miał spokój. Ale było mi przykro. I głupio.

Bo kiedyś takie sytuacje były oczywiste. Jak zapraszasz dziecko do siebie, to ono jest gościem, a nie uczestnikiem składki. Jak ktoś chce robić imprezę na zasadzie „każdy przynosi swoje”, to niech robi piknik w parku, a nie nocowanie w domu.

Zgubiliśmy zdrowy rozsądek?

To nie pierwszy raz, gdy mam wrażenie, że dorośli całkiem pogubili się w wychowywaniu dzieci. Z jednej strony chcemy, żeby miały przyjaciół, żeby budowały relacje, były otwarte. Z drugiej – rzucamy im pod nogi absurdy, jakby to były mali dorośli na wspólnym wypadzie z lodówką turystyczną.

Naprawdę, to nie chodzi o te chipsy. Nie o batonik. Chodzi o zasadę. Bo jeśli dziś uczymy dzieci, że idąc do kogoś w gości, trzeba się zaopatrzyć w zapasy, to jutro mogą zacząć się wstydzić, że nie przyniosły wystarczająco dużo.

Mój syn wrócił zadowolony. Było fajnie, oglądali film, grali w gry, trochę nie spali do późna. Ale w jego oczach to była nocowanka u kolegi. A w moich – przykry znak czasów, w których gościnność przegrywa z kalkulacją.

Reklama

Zobacz także: Wprowadziłam zakaz odwiedzin w porze obiadowej. Nie prowadzę jadłodajni, by dokarmiać kolegów dzieci

Reklama
Reklama
Reklama