Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam wierzyć, że dobra matka to ta, która zapisuje dziecko na wszystko – angielski, basen, robotykę, pianino. Może wtedy, gdy w grupie przedszkolnej zaczęły się rozmowy o „rozwijaniu talentów”? Może wtedy, gdy zobaczyłam, że córka koleżanki płynnie mówi po angielsku, a mój syn dopiero zaczyna rozumieć, że słowo „dog” nie ma nic wspólnego z widokiem? Tak czy inaczej – wpadłam w tę pułapkę. I dziś wiem, że zapłaciłam za to dużo więcej, niż tylko odwołane wakacje.

Kiedy zaczyna się „dobre matkowanie”

Wszystko zaczęło się niewinnie. Jedne zajęcia z angielskiego – „bo przecież przyda się w przyszłości”. Potem doszły zajęcia z piłki – „bo ruch to zdrowie”. Wreszcie basen, bo „wszyscy chodzą”. Z tygodnia na tydzień grafik mojego dziecka zaczął przypominać plan dorosłego człowieka pracującego na dwa etaty.

A ja? Ja zaczęłam coraz częściej rezygnować. Najpierw z czasu dla siebie, potem z weekendów, a w końcu z wakacji. „W tym roku nie pojedziemy nigdzie” – tłumaczyłam sobie – „za to zainwestujemy w jego rozwój”.

Brzmiało to rozsądnie, prawda? W końcu rozwój dziecka to świętość. Tyle że w tej świętości nie było już miejsca na lenistwo, zabawę, ani… na wspomnienia.

Gdy marzenia dziecka nie są jego

Największy paradoks polegał na tym, że moje dziecko wcale o to nie prosiło. Nigdy nie powiedziało: „Mamo, zapisz mnie na trzecią aktywność w tygodniu”. To ja, kierowana lękiem, że „zostanie w tyle”, że „inni będą lepsi”, sama podsuwałam mu coraz to nowe pomysły.

„Może spróbujesz tańca?”.
„A może matematyka z trenerem mentalnym?”.
„Wiesz, to tylko raz w tygodniu, dasz radę”.

Tyle że to „raz w tygodniu” mnożyło się przez siedem. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że jedyne, na co moje dziecko miało ochotę, to posiedzieć na kanapie z klockami i nic nie robić. Ale ja mu na to nie pozwalałam. Przecież „nicnierobienie” to strata czasu, prawda?

Cena, której nie przewidziałam

Minęło lato, a ja nie potrafię nawet powiedzieć, kiedy. Nie było walizek, zapachu kremu z filtrem, śmiechu nad wodą. Był za to upał miasta, korki i codzienna logistyka: „angielski o 10:00, potem piłka, a po południu plastyka”. Zamiast odpocząć – biegliśmy dalej.

Kiedy znajomi wrzucali zdjęcia z wakacji – z morza, gór, campingu – przewijałam je szybko, ale serce i tak ściskało. Oni mieli wspomnienia. My mieliśmy plan.

Nie chodziło o to, że zazdrościłam im podróży. Zazdrościłam im tego, że wyglądali na spokojnych, obecnych, szczęśliwych. My byliśmy wykończeni. Ja – gonitwą, on – oczekiwaniami.

Pewnego dnia, po kolejnych zajęciach, mój syn powiedział:
– Mamo, a możemy po prostu nic nie robić?

Zatrzymałam się. I wtedy dotarło do mnie, że w imię „rozwoju” zabrałam nam coś znacznie ważniejszego – chwilę oddechu, zwykłą nudę, wakacyjny luz, w którym dziecko naprawdę rośnie.

Presja, która ma ładne opakowanie

Nie zrozum mnie źle – zajęcia dodatkowe są czymś fantastycznym, jeśli dziecko naprawdę tego chce. Ale w dzisiejszym świecie to często nie dzieci, a rodzice potrzebują tych zajęć – jako dowodu, że są „wystarczająco dobrzy”.

Łatwo to zobaczyć, gdy rozmawiamy z innymi rodzicami.
– My mamy basen, angielski, taniec i szachy – mówi jedna mama z uśmiechem.
– My tylko angielski i kodowanie – odpowiada druga, ale w jej głosie słychać nutkę winy.

Wtedy włącza się wyścig. Bo nikt nie chce, by jego dziecko było „tym, które nie chodzi na nic”. A przecież nikt nie pyta dzieci, czy naprawdę chcą chodzić na „coś”.

Wakacje, których nie było

Wspomnienia z dzieciństwa to nie dyplomy z konkursów ani filmiki z występów. To smak lodów z plastikowego kubeczka, zapach morza, śmiech w deszczu. Dziś rozumiem, że to właśnie wtedy uczymy się najwięcej – o sobie, o świecie, o bliskości.

Wakacje, z których zrezygnowałam, były symbolem tego, co przestałam widzieć. Bo rozwój dziecka nie mierzy się liczbą zajęć, tylko chwil, które przeżywamy razem.

Co powiedziałabym sobie sprzed roku

Gdybym mogła cofnąć czas, powiedziałabym sobie jedno: „Nie musisz dawać dziecku wszystkiego, wystarczy, że dasz mu siebie”.

W przyszłym roku pojedziemy nad jezioro. Bez planu, bez grafiku. Będziemy się nudzić, budować zamki z piasku i zjadać za dużo lodów. Bo to właśnie w takich momentach rośnie nie tylko dziecko – rośnie też matka, która wreszcie przestaje gonić za byciem idealną.

Reklama
Reklama
Reklama