Zrobiło mi się słabo, gdy spojrzałam na córkę po powrocie z kolonii. Ludzie, mamy XXI wiek
Córka Anki wróciła z kolonii z opalenizną, dobrym humorem i wstydliwą pamiątką. „Zrobiło mi się słabo, jak zobaczyłam, co ma na głowie” – pisze matka i nie oszczędza ani siebie, ani innych rodziców. Bo to nie brak pieniędzy, tylko brak podstawowej rozmowy doprowadził do kolonijnej epidemii.

List od Anki trafił do naszej redakcji w połowie sezonu kolonijnego. „Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Dziecko wróciło z kolonii z pamiątką. Nie magnesem, nie ręcznie robioną bransoletką. Wróciło z WSZAMI. I nie, córka nie była na jakimś obozie przetrwania. Normalne kolonie, domki, animacje, dostęp do łazienek, opiekunowie. A jednak wystarczyło dziesięć dni, żeby ze zdrowej, czystej dziewczynki zrobiła się ofiara kompletnego braku higieny grupowej” – pisze.
Najwięcej pretensji ma jednak nie do opiekunów, nie do innych dzieci, ale do siebie. „Bo przecież to ja ją wychowuję. To ja pakowałam walizkę. To ja powinnam była wcześniej wytłumaczyć, że szczotka do włosów to rzecz osobista, a mycie się to nie opcja, tylko obowiązek. Wyszło na to, że uznałam to za oczywiste. I tu był mój błąd”.
Nie była jedyna. Już w drodze powrotnej córka Anki zauważyła dziwne zachowanie koleżanek. „Pola opowiada, że dziewczynki plotły sobie warkocze i już się drapały. Nie jedna, nie dwie. Cała gromadka”.
Szczotka? Wspólna. Klapki? „Po co komu klapki?”
„Zapytałam córkę, co się działo z jej szamponem, bo przecież pakowałam jej dwa. Powiedziała, że zginął pierwszego dnia. Że koleżanki miały odżywkę, to razem się myły. A czasem nie. Bo przecież nie było czasu, bo ognisko, bo zabawa. Szczotkę pożyczały sobie nawzajem, 'bo jedna była lepsza'. Klapki? No przecież nie nosiła do prysznica, po co, skoro była czysta od pasa w dół...” – czytamy dalej.
I tu pada zdanie, które zasługuje na pogrubienie i powieszenie na lodówce każdego rodzica: „Nie chodzi o biedę. Chodzi o brak nawyków i brak rozmowy w domach. Dzieci nie wiedzą, że się nie pożycza szczotek do włosów. Bo dla nich to takie naturalne, jak pożyczenie zeszytu albo bluzy”.
I Anka nie owija w bawełnę. Zadaje pytania, które i my powinniśmy sobie zadać: „To co dalej? Szczoteczki do zębów też sobie pożyczają? Bo pasta była wspólna? Bo dzieci nie wiedzą, że to kwestia zdrowia, a nie fanaberii?”.
To nie sanepid powinien się tym zająć. To my – rodzice
Anka apeluje: zanim zapakujemy dziecko na kolonie, zanim damy mu nowy ręcznik, czyste majtki na każdy dzień i zapas szamponu – usiądźmy i porozmawiajmy. Powiedzmy wprost, dlaczego nie pożycza się szczotek, dlaczego nie chodzi się boso po łazienkach i co się może stać, gdy „zapomni się” myć głowy przez tydzień.
Bo, jak pisze: „To nie opiekun ma pilnować dziesięciolatki, czy umyła głowę. On może przypomnieć, zasugerować. Ale jeśli dziecko samo nie czuje potrzeby – to znaczy, że w domu nie zadziałała podstawowa edukacja. A potem mamy, co mamy: epidemię wszawicy i rówieśniczy konkurs 'kto ma więcej robaków na głowie'. XXI wiek, ludzie”.
I choć brzmi to ostro, trudno się z nią nie zgodzić. Odpowiedzialność za higienę dziecka zaczyna się w domu – nie na kolonii.
Rodzicu, sprawdź. Tylko tyle i aż tyle
Anka kończy swój list mocnym apelem: „Sprawdź dziecko po kolonii. Zajrzyj we włosy, zapytaj, jak wyglądał ich dzień, ile razy się myli, czego im brakowało. I nie rób z tego afery, tylko rozmawiaj. Bo jeśli my ich nie nauczymy, to nie zrobi tego nikt inny. A potem zamiast wspomnień z kolonii zostaną tylko wszy. Dosłownie i w przenośni”.
Zobacz też: „Dał to mojej córce, a ja zaczęłam krzyczeć”. Ta scena w sklepie to nie żart, to ostrzeżenie