Żyjemy w czasach, gdy rodzice boją się własnych dzieci. „Jesteś matką, a nie koleżanką”
„Nie zapominaj, że jesteś matką, a nie koleżanką” – usłyszałam od znajomej, gdy po raz kolejny żaliłam się, że moja jedenastoletnia córka kompletnie nie przestrzega ustalonych limitów na telefon. Wtedy coś zrozumiałam.

Codziennie ta sama historia – prośby, tłumaczenia, a potem walka. Córka coraz bardziej się usamodzielnia, testuje granice, sprawdza, jak daleko może się posunąć. I choć wiem, że to naturalne, że dojrzewa i chce mieć wpływ na swoje decyzje, czasem czuję, że to ja stoję przed egzaminem z rodzicielstwa.
Obok tego wszystkiego jest jej młodszy, pięcioletni brat, który obserwuje naszą relację i uczy się, że każdą zasadę można negocjować. Bajki. Porę snu. Mycie zębów. Nic już nie jest oczywiste.
I właśnie wtedy przyszła mi do głowy pewna refleksja: może to my, współcześni rodzice, trochę się pogubiliśmy. Tak bardzo chcemy, żeby nasze dzieci czuły się ważne, wysłuchane, żeby ich emocje były zauważone i uszanowane, że coraz częściej zapominamy, po której stronie tej relacji stoimy.
A przecież rodzicielstwo to nie konkurs na sympatię. Nie zawsze chodzi o to, żeby dziecko nas lubiło. Czasem chodzi o to, żeby nas słuchało – i czuło się przy nas bezpiecznie, nawet wtedy, gdy się z nami nie zgadza.
Kiedy rodzic chce być lubiany
Dziś wielu rodziców boi się stawiać granice. Boją się, że dziecko ich odrzuci, że stracą z nim kontakt, że zostaną nazwani surowymi, zimnymi, a w najgorszym wypadku – toksycznymi. I tak, zamiast wychowywać, zaczynamy się dostosowywać. Zgadzamy się na późniejsze zasypianie, na „jeszcze jedną bajkę”, na „tylko pięć minut scrollowania”. Wszystko po to, żeby uniknąć konfliktu. A przecież to właśnie my mamy być tymi, którzy wiedzą, co jest dla dziecka dobre – nawet jeśli ono tego jeszcze nie rozumie.
Wielu rodziców mówi dziś: „Nie chcę, żeby się mnie bało”. I to piękne, bo żadne dziecko nie powinno dorastać w strachu. Ale między strachem a brakiem szacunku jest ogromna przestrzeń. Dziecko nie potrzebuje drugiego dziecka w domu. Potrzebuje dorosłego, który jest spokojny, konsekwentny i pewny swoich decyzji. Dorosłego, który potrafi powiedzieć „nie” bez wyrzutów sumienia.
Granice to nie przemoc
W ostatnich latach słowo „granice” nabrało złego znaczenia. Kojarzy się z kontrolą, z ograniczaniem, z brakiem wolności. Tymczasem granice nie są po to, by dziecko miało mniej, tylko po to, by czuło się bezpiecznie. To rama, w której może rosnąć. Jeśli jej zabraknie, pojawia się chaos – a w chaosie trudno o poczucie bezpieczeństwa.
Zbyt często mylimy wolność z brakiem zasad. W imię partnerskich relacji rezygnujemy z autorytetu. Ale dziecko nie potrzebuje przyjaciela, który zawsze się zgadza. Potrzebuje rodzica, który czasem powie: „Rozumiem, że jesteś zły, ale to nie znaczy, że możesz tak się zachowywać”. Dziecko, które zna granice, uczy się szacunku – zarówno do innych, jak i do siebie.
Miłość, która potrafi powiedzieć „nie”
Nie chodzi o powrót do surowego wychowania, krzyków czy kar. To byłoby zaprzeczenie wszystkiego, czego nauczyliśmy się o emocjach i relacji z dzieckiem. Ale między dawnym modelem posłuszeństwa a dzisiejszym modelem „dziecko wie najlepiej” jest przestrzeń na coś mądrzejszego. Na miłość, która potrafi postawić granicę. Na rodzicielstwo, które nie jest ani twarde, ani miękkie – jest po prostu odpowiedzialne.
Czasem mam wrażenie, że boimy się, iż jeśli nasze dziecko będzie niezadowolone, to znaczy, że zawiedliśmy. Tymczasem bycie rodzicem to nie rola, w której zawsze dostaje się brawa. To codzienne wybory między tym, co łatwe, a tym, co potrzebne.
Bycie matką czy ojcem to nie to samo, co bycie koleżanką czy kumplem. Koleżanka może przymknąć oko. Rodzic – nie powinien. Bo choć dziecko może nas czasem nie rozumieć, z czasem doceni, że ktoś miał odwagę powiedzieć „dość”. I że ten ktoś był właśnie jego rodzicem.
Zobacz także: Nauczycielka: „Nawet 3-latki muszą mieć obowiązki”. Bez tego wychowamy stracone pokolenie