„Ja też robię to dziecku” – PLINK parenting to trend, którego lepiej nie lekceważyć
Myślałam, że jestem uważną mamą. Że pokazuję dziecko w sieci z czułością i szacunkiem. Aż przeczytałam o „PLINK parentingu” – czyli wychowywaniu z myślą o lajkach. I zrozumiałam, że też wpadłam w tę pułapkę. Robiłam zdjęcia nie po to, by zatrzymać wspomnienia, ale by inni je podziwiali. A czasem nawet… by moje dziecko było bardziej „klikane”.

Tak bardzo chciałam, żeby inni widzieli nas jako idealnych, że zapomniałam, co naprawdę w tej relacji się liczy.
PLINK parenting – co to w ogóle znaczy?
PLINK to skrót od „Please Like Me”. Ten termin opisuje coraz bardziej powszechne zjawisko: rodzicielstwo podporządkowane social mediom. Nie chodzi tylko o celebrytki wrzucające zdjęcia dzieci w markowych ubrankach. Chodzi o zwykłych rodziców – takich jak ja i Ty – którzy pokazują swoje dzieci z potrzeby uznania.
Bo za każdym razem, gdy wrzucamy rolkę z „uroczym porankiem”, zdjęcie lunchboxa lub outfit przedszkolaka, w tle pojawia się ciche pytanie: czy to się spodoba?. I jeśli się podoba – to znaczy, że jesteśmy wystarczająco dobrymi rodzicami. A jeśli nie – coś z nami nie tak.
Zaczyna się niewinnie. A potem staje się codziennością
U mnie zaczęło się od zdjęcia z placu zabaw. Potem kolejne – z podróży, z kuchni, z „cudownej niedzieli”. Były estetyczne, ładne, wzruszające. Dziecko z książką, dziecko przy stole, dziecko patrzące w okno. Każde zdjęcie z odpowiednim filtrem, podpisem, czasem nawet dopisanym dialogiem.
Problem w tym, że zaczęłam patrzeć na nasz dzień oczami telefonu. Gdy moje dziecko zrobiło coś śmiesznego – od razu myślałam, jak to opisać na Instagramie. Gdy się popłakało – wyciągałam aparat, zamiast objąć. Czasem naprawdę to był jeden klik za dużo.
Co czuje dziecko, kiedy dorasta w obiektywie?
Nie wiem. Ale domyślam się. Widzi, że jego emocje są rejestrowane. Że to, jak wygląda, jak mówi, jak się zachowuje – może trafić do sieci. Zaczyna rozumieć, że niektóre momenty mają większą wartość niż inne. Że warto być uśmiechniętym, słodkim, zabawnym. Bo wtedy mama wrzuci zdjęcie. Bo wtedy tata będzie dumny. Tylko że w tym wszystkim może się zgubić jedno – poczucie bycia ważnym nie za to, co się pokazuje, ale za to, kim się po prostu jest.
Nie chodzi o to, by zniknąć z sieci. Ale by zrozumieć, po co w niej jesteśmy
Nie jestem hipokrytką. Nadal wrzucam zdjęcia. Nadal kocham nasze wspólne rolki i uwielbiam mieć pamiątki z dzieciństwa. Ale zmieniłam podejście. Teraz pytam siebie: czy wrzuciłabym to, gdyby nikt tego nie zobaczył? Czy to coś, co moje dziecko za kilka lat będzie chciało oglądać? Czy przypadkiem nie zaczęłam robić tego wszystkiego nie z miłości do niego, ale z potrzeby bycia „dobrą matką” według algorytmu?
Bo dzieci nie potrzebują stylówek za 300 zł i lunchboxów z TikToka. Potrzebują mamy i taty, którzy są tu i teraz. Nawet jeśli bez filtra. Nawet jeśli zmęczeni.