Kiedyś każdy wiedział, co to podgrzybek. Dziś dzieci myślą, że rośnie w Biedronce
Jeszcze kilkanaście lat temu jesień pachniała lasem i koszem pełnym grzybów. Dziś coraz częściej słyszę, że dzieci nie wiedzą, czym różni się podgrzybek od pieczarki – i pytają, czy te pierwsze rosną na półce w Biedronce.

Jako dziecko jesień kojarzyła mi się nie z nową kolekcją kurtek czy rozpoczęciem roku szkolnego, ale z wyjazdami do lasu. Z mamą i tatą wsiadaliśmy do starego fiata, a w bagażniku lądowały wiklinowe kosze. Godzinami chodziliśmy po lesie, wypatrując brązowych kapeluszy wśród mchu i igliwia. Każdy znalaziony podgrzybek był małym triumfem, a jeszcze większym – porównywanie, kto wrócił z pełniejszym koszem.
Pamiętam, że nie było wtedy smartfonów, nikt nie robił „selfie z podgrzybkiem”. Była cisza, rozmowy i to dziwne poczucie wspólnoty z innymi ludźmi, którzy spotykali się na leśnych ścieżkach. A teraz? Moje dzieci pytają mnie, dlaczego ktoś w ogóle chodzi do lasu po jedzenie, skoro wszystko można kupić w sklepie.
Grzybobranie jako szkoła cierpliwości
Zbieranie grzybów nie było łatwe – trzeba było nauczyć się cierpliwości i spostrzegawczości. Dorosły pokazywał, że muchomor, choć piękny, jest trujący, a prawdziwek to prawdziwy skarb. To była nauka przyrody w najczystszej formie. Nie z podręcznika, nie z YouTube’a, ale od rodziców i dziadków, krok po kroku.
Kiedy patrzę na moje dzieci, mam wrażenie, że tej szkoły dziś brakuje. One potrafią obsłużyć tablet szybciej niż ja, ale jeśli pokażę im kurkę albo kanię, patrzą z podejrzliwością, jakby to była egzotyczna roślina z innego kontynentu.
Dlaczego zapomnieliśmy o lesie?
Wszystko stało się prostsze i szybsze – pieczarki leżą w foliowych tackach, borowiki suszone w torebkach, a marynowane podgrzybki stoją na półce obok ogórków. Nikt nie musi się brudzić, chodzić po błocie ani wstawać o świcie. Wygoda wygrywa z tradycją.
Ale jest coś, co tracimy. To wspólnota, którą czuło się, gdy kilka rodzin spotykało się w lesie i wymieniało miejscówki na „pewne grzyby”. To smak jajecznicy z kurkami jedzonej jeszcze w kaloszach, w kuchni pachnącej wilgocią i świeżym mchem przyniesionym do domu razem z koszem.
Powrót do korzeni
Zastanawiam się, czy warto wrócić do tej tradycji. I wierzę, że tak. Nie po to, żeby mieć pełną spiżarnię, bo sklepy ułatwiają nam życie. Ale po to, by dzieci wiedziały, że grzyb to nie tylko słoik z Biedronki. Że jest zapach lasu o poranku, krople rosy na kaloszach i duma z tego, że znalazło się pierwszego podgrzybka.
Kilka dni temu zabrałam dzieci na grzyby. Oczywiście narzekały, że daleko, że nudno, że nogi bolą. Ale kiedy moja córka znalazła pierwszego prawdziwka, jej oczy zapaliły się jak wtedy, gdy dostaje nową zabawkę. A syn długo powtarzał: „mamo, ja naprawdę znalazłem go sam!”.
I pomyślałam wtedy, że choć świat się zmienił, las nadal czeka. A my wciąż możemy pokazać dzieciom, że nie wszystko rośnie w sklepie.