Reklama

Kiedyś symbolem wakacji nad polskim morzem była smażona ryba zjedzona w ogródku, podana na plastikowym talerzu z surówką i frytkami. Dziś coraz częściej słyszę, że to już obciach. Na Instagramie królują zdjęcia ramenów z foodtrucków, ośmiornic w maślanym sosie czy owoców morza w wydaniu fusion. Nad Bałtykiem właśnie zmienia się styl wakacyjnego jedzenia.

Reklama

Od dorsza z frytkami do ramenów i ostryg

Pamiętam jeszcze czasy, gdy każdy wyjazd nad morze kończył się obowiązkowym „zaliczeniem” smażalni. Zmęczona plażowaniem, wchodząc w klapkach do drewnianej budki, czułam, że to rytuał, którego nie można pominąć. Dorsz, flądra czy miruna – panierka zawsze ta sama, frytki z głębokiego tłuszczu i obowiązkowa surówka z kiszonej kapusty. Smak dzieciństwa? Owszem. Ale dziś coraz częściej słyszę, że to już kulinarny przeżytek.

W miejsce starych smażalni pojawiają się foodtrucki, które w niczym nie ustępują modnym knajpkom z Warszawy czy Berlina. Ramen z idealnie ugotowanym jajkiem, tacosy z owocami morza, sushi na wynos czy nawet bowl z kimchi – to już nie fanaberia, tylko nowy symbol bałtyckich wakacji.

Instagram dyktuje menu nad morzem

Wystarczy wejść na Instagram w lipcu czy sierpniu, żeby zrozumieć, co naprawdę „robi” dziś wakacje. To nie zdjęcia smażonej flądry, ale fotki ramenów w designerskich miskach, sushi z widokiem na plażę i krewetek ułożonych tak, by idealnie pasowały do estetyki flat lay.

Jedzenie nad morzem stało się elementem wakacyjnego wizerunku. Tak jak jeszcze kilka lat temu obowiązkowym gadżetem była watowana bluza z napisem „Chałupy welcome to”, tak dziś jest nim ujęcie z kieliszkiem prosecco i talerzem owoców morza. Przyznaję – sama złapałam się na tym, że zanim spróbowałam kalmarów w tempurze, zrobiłam im zdjęcie, bo wyglądały „za dobrze”.

Smak luksusu za rogiem

Nie chodzi jednak tylko o zdjęcia. To także zmiana smaku i doświadczenia. Zamiast ciężkiej, panierowanej ryby, coraz częściej wybieramy lżejsze, bardziej wyszukane dania. To, co kiedyś trzeba było jechać zjeść do Trójmiasta albo za granicę, dziś można znaleźć w małych nadmorskich miasteczkach.

Przy deptaku w Rewalu spotkałam foodtruck z ramenem, który mógłby konkurować z najlepszymi lokalami w stolicy. W Międzyzdrojach jadłam carpaccio z ośmiornicy, a w Ustce – pizzę neapolitańską z pieca opalanego drewnem. Wakacje nad polskim morzem stały się kulinarną podróżą, w której luksus nie oznacza już tylko hotelu z basenem, ale też jedzenie na światowym poziomie.

Czy to koniec smażalni?

Zastanawiam się, czy to oznacza definitywny koniec smażalni ryb. Myślę, że nie. One nadal mają swoich wiernych fanów – tych, którzy kochają powrót do smaków dzieciństwa. Sama czasem mam ochotę na tę prostą rybę z frytkami, bo przypomina mi wakacje z rodzicami. Ale obok tego rytuału powstała nowa tradycja – luksusowego street foodu, który pokazuje, że polskie wybrzeże idzie z duchem czasu.

I tak jak kiedyś czekało się w kolejce po dorsza, dziś trzeba zarezerwować stolik w modnym bistro albo odstać swoje pod foodtruckiem z ramenem. To też część tej nowej mody – trochę cierpienia w kolejce, ale za to nagroda jest nie tylko na talerzu, lecz także w postaci lajków w social mediach.

Bałtyk w wersji premium

Ten zwyczaj zmienia oblicze polskich wakacji. Bałtyk przestał kojarzyć się tylko z goframi i rybą, a stał się miejscem, gdzie można spróbować kuchni świata. Jedni narzekają, że to snobizm i „udawanie Zachodu”, inni – że wreszcie nie muszą wybierać między rybą a rybą.

Ja patrzę na to z uśmiechem. Bo choć czasem zatęsknię za prostą flądrą z frytkami, to jednak wiem, że ta zmiana była nieunikniona. Bałtyk w wersji premium to znak czasu – luksus, który mamy na wyciągnięcie ręki, i kulinarna przygoda, która sprawia, że polskie wakacje już nigdy nie będą smakować tak samo.

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama