Letnia scena z podwórka. Pokolenie Alfa bawi się w coś, co ściska za gardło
Zza firanki widzę obrazek, który na chwilę zatrzymuje mi oddech. Dzieci z sąsiedztwa bawią się w klasy – kreda, podskoki, śmiech. Jakby czas się cofnął.

Nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło – to, że w ogóle zwróciłam uwagę na odgłosy zza okna, czy że usłyszałam znajomy dźwięk: stuk, stuk, hop, hop. Zanim jeszcze zerknęłam w dół, już wiedziałam, co zobaczę.
Dziewczynka z warkoczem w pastelowych legginsach skakała po narysowanych kredą polach, a dwójka chłopców z boku ćwiczyła celność w grze w kapsle. Na ławce przy trzepaku dwie dziewczyny grały w „Baba Jaga patrzy”. Serio. Nie „Baba Jaga TikToka kręci”, tylko ta nasza, stara Baba Jaga z dzieciństwa.
To było jak uderzenie wspomnień. Przysięgam, poczułam zapach asfaltu po deszczu, ten sam, co pod moim blokiem na starej Woli. Gdy byłam mała, wystarczyła paczka kapsli, kawałek kredy i – w najlepszym przypadku – prawdziwa zośka. Nie aplikacja, nie konsola, nie filmik na YouTubie. Prawdziwa zośka, zrobiona z materiału i wypełniona ryżem lub grochem. Czasem była szyta przez mamę, czasem zrobiona wspólnie z koleżanką. A gra? Czysta radość i rywalizacja.
I teraz widzę, że dzieciaki z pokolenia Alfa – te, o których mówi się, że nie znają świata bez internetu – bawią się w to samo. Nie wiem, kto je tego nauczył. Może starsze rodzeństwo? Może rodzice? A może te zabawy po prostu są nieśmiertelne i jak bumerang wracają, gdy tylko dzień staje się długi, a smartfon znudzi się po dziesięciu minutach?
Kapsle, klasy, Baba Jaga – jakby nikt nie wynalazł ekranu
Pamiętam dokładnie swoje podwórko. Niewielki trawnik, kilka drzew, jedno pęknięte ogrodzenie. Tam była nasza baza. Tam skakaliśmy w klasy, które z czasem robiły się coraz bardziej wymyślne – z zakrętami, podwójnymi polami, wyspami specjalnymi. Kapsle miały swoje ligi – lepsze, bo z prawdziwych napojów, i te gorsze, po herbacie w proszku. Kleiliśmy do nich plastelinę, by lepiej się toczyły. Narysowana kredą trasa miała serpentyny, dołki i punkty karne. To była nasza Formuła 1.
Kiedyś spytałam syna sąsiadów, czy wie, co to „zośka”. Wzruszył ramionami. Ale w zeszłym tygodniu widziałam, jak podaje nogą coś, co przypominało właśnie ją – zrobioną z kolorowych szmatek, ze zwisającymi nitkami. Zagrał z koleżanką tak, jakby ćwiczyli od miesięcy.
Zabawy, które znałam z dzieciństwa – te, które uczyły nas refleksu, strategii i cierpliwości – wracają. Ale nie jako wymyślny projekt retro. Nie. Po prostu dzieciaki, znudzone ekranami, znalazły radość w czymś realnym, dotykalnym. Coś, co nie wymagało logowania ani konta rodzica.
To nie nostalgia. To znak, że dzieciaki wciąż mają dzieciństwo
Zrobiłam wtedy coś, czego sama się po sobie nie spodziewałam – zeszłam na podwórko. Zabrałam ze sobą starą kredę z szuflady córki. I zanim się obejrzałam, stałam obok nich, rysując swoją wersję klasy. Jedna z dziewczynek zapytała, co to. A ja – jak opiekunka relikwii – tłumaczyłam, jak się skacze, że trzeba dotknąć linii, ale nie nadepnąć, że „ósemka” jest najtrudniejsza. Patrzyły z uwagą. Po chwili skakały jak profesorki. Śmiały się, poprawiały siebie nawzajem, rywalizowały. I wcale nie chciały tego wrzucać na Insta.
Nie chodzi mi o to, że wszystko było kiedyś lepsze. Wiem, że świat się zmienił, że dzieciaki teraz mają inne bodźce, inne zagrożenia, inne marzenia. Ale ten obrazek z podwórka ścisnął mnie za gardło z innego powodu – bo okazało się, że to dzieciństwo, które znałam, wcale nie zniknęło. Może trochę się zakurzyło, ale wystarczyło, żeby ktoś dmuchnął. I znowu się kręci.
Więc może warto pokazać im, jak gra się w podchody? Albo w „kto pierwszy do drzewa”? Może nie wszystko musi się dziać na ekranie. Bo gdy słyszę śmiech dzieciaków, które skaczą w klasy, to wierzę, że wszystko jeszcze ma sens. Nawet jeśli tylko na chwilę.
A więc... jeśli masz w szufladzie stare kapsle, kredę albo zośkę – wyciągnij je. Możesz się zdziwić, kto pierwszy zapyta: „A jak się w to gra?”.
Zobacz też: