Reklama

Kiedy przeczytałam wiadomość na Librusie, musiałam upewnić się, czy dobrze widzę. W planach szkoły mojej córki, maturzystki, pojawiła się wycieczka do Częstochowy. Niby nic dziwnego – wyjazdy klasowe zdarzają się co roku. Tyle że tym razem wprost napisano: chodzi o pielgrzymkę i modlitwę o zdane matury.

Reklama

W pierwszym odruchu mnie zatkało. Nie dlatego, że mam coś przeciwko wierze. Raczej dlatego, że przypomniało mi się, że przecież to szkoła państwowa. A jednak religijne akcenty nadal są w niej tak mocno obecne, że traktuje się je jak coś oczywistego.

„Pielgrzymka do Częstochowy za maturę to tradycja”

Opowiedziałam o tym znajomym mamom. Reakcje? Część wzruszyła ramionami: „My też jeździliśmy w klasie maturalnej. To tradycja”. Inne były równie zaskoczone jak ja.

I to jest ciekawe – dla jednych pielgrzymka jest oczywistym elementem szkolnych rytuałów, dla innych nie do pomyślenia.

Czy naprawdę szkoła publiczna powinna organizować wydarzenie o charakterze religijnym? Czy to nie jest już zacieranie granicy między tym, co państwowe, a tym, co kościelne?

Wyjazd jest dobrowolny, ale…

W wiadomości zaznaczono jasno: zapraszamy chętnych uczniów. To ważne – nikt nie zmusza młodych do udziału. Nieobecności w szkole w tym dniu można po prostu usprawiedliwić.

Ale z drugiej strony: jeśli wydarzenie organizuje szkoła, to naturalnie zyskuje ono rangę „oficjalnej” części życia uczniowskiego. I tu pojawia się pytanie – czy szkoła publiczna powinna w ogóle pełnić rolę organizatora wydarzeń o charakterze religijnym?

Gdzie jest granica?

Rozumiem tych, którzy mówią: „To piękna tradycja, pozwala się zatrzymać, pomodlić, nabrać sił przed maturą”. Dla wielu rodzin wiara wciąż jest ważną częścią życia i nie widzą w tym nic kontrowersyjnego.

Ale rozumiem też tych, którzy czują, że państwowa szkoła powinna być neutralna światopoglądowo. Jeśli ktoś chce się modlić o maturę – ma do tego prawo, ale czy szkoła powinna to współorganizować?

Ja? Nadal mam mieszane uczucia

Nie protestuję, jeśli ktoś chce jechać do Częstochowy. Nie oburzam się, że młodzież woli się pomodlić niż siedzieć na lekcjach. Ale wciąż czuję dyskomfort, gdy takie wydarzenie pojawia się w oficjalnym dzienniku elektronicznym mojej córki, podpisane przez nauczyciela i księdza.

Czy nie byłoby uczciwiej, gdyby to duszpasterstwo zorganizowało wyjazd, a szkoła tylko poinformowała uczniów, że taka możliwość istnieje?

Może dla wielu to „normalna tradycja”. Dla mnie – pytanie o to, gdzie kończy się rola szkoły, a zaczyna rola Kościoła. I chyba właśnie o to chodzi: że nadal nie umiemy w Polsce postawić tej granicy jasno.

Reklama

Zobacz także: Bezczelna wiadomość od nauczycielki w Librusie: poszło o śniadaniówkę córki. „Poproszę…”

Reklama
Reklama
Reklama