Nadgorliwe matki szykują klasową wigilię. „Będą pierogi i tona ciast. Wszystko wyląduje w koszu”
Znów zbliża się klasowa wigilia i znów widzę, jak niektóre mamy prześcigają się, żeby zrobić więcej niż inni. Patrzę na to i zwyczajnie pęka mi serce, bo wiem, jak to się skończy.

Jestem mamą trzecioklasisty i co roku przeżywam ten sam scenariusz. W grupie klasowej zaczyna się gorączka: kto zrobi pierogi, kto piecze sernik, kto smaży rybę, kto zawija krokiety. A ja siedzę przed telefonem i myślę, że przecież nasze dzieci nie potrzebują aż takich atrakcji. One chcą zjeść pierniczka, napić się napoju gazowanego, pośmiać z kolegami. Nie potrzebują stołu jak na wesele.
Klasowa wigilia mnie przytłacza
W zeszłym roku przygotowano tyle jedzenia, że można by nakarmić pół szkoły. Niestety większość tych „pyszności” wróciła z powrotem do domów nietknięta. Część lądowała w koszu, część rodzice zjadali na szybko po wigilii, żeby nie wyrzucać. Patrzyłam na to i było mi zwyczajnie przykro. Mam wrażenie, że nikt nie pomyślał, że dzieci mają zupełnie inne potrzeby – dla nich święta to bardziej zabawa, śmiech i obdarowywanie się drobiazgami niż krokiety i ryba po grecku.
Kto tu właściwie świętuje?
Czasem mam wrażenie, że ta cała klasowa wigilia wcale nie jest organizowana dla dzieci. Zamiast radości widzę coś, co bardziej przypomina konkurs. Kto zrobi więcej. Kto przywiezie najbardziej „domowe” ciasto. Kto poda potrawę, której inni nawet nie odważą się przygotować. Padają pomysły na śledzie korzenne, trzy rodzaje pierogów, paszteciki, domowy barszcz w termosach i ręcznie robione uszka.
Pytam siebie: po co? Przecież dzieci nie usiądą przy tym stole jak dorośli. Nie będą delektować się barszczem ani pierogami. Zjedzą dwa cukierki, kawałek mandarynki i pobiegną do zabawy. Reszta zostanie na plastikowych talerzykach, z których i tak nikt tego nie tknie. Uważam, że ta gorliwość nie wynika z troski o dzieci, tylko z potrzeby pokazania, „jaką ja jestem zorganizowaną mamą”. Zamiast skupić się na tym, co daje radość dzieciom, skupiamy się na sobie.

Chciałabym po prostu normalności
Może ktoś w końcu powie głośno, że to wszystko nie ma sensu? Że wystarczy symboliczny poczęstunek: kilka pierniczków, owoce, może herbata albo kakao. Tyle. Nic więcej. Dzieci będą szczęśliwe, a my – rodzice – mniej zestresowani. Widzę, jak niektóre mamy spędzają całe popołudnia w kuchni, robiąc setki pierogów, jakby szykowały wigilię dla dużej rodziny, a nie dla grupy dzieci, które bardziej interesuje szkolna choinka i prezent-niespodzianka od wychowawczyni niż jedzenie.
Kiedy próbuję delikatnie zasugerować, że może w tym roku zróbmy coś skromniejszego, natychmiast pojawia się komentarz, że „tradycja zobowiązuje”. Ale jaka to tradycja, skoro dzieci wracają do domu głodne, bo nawet nie zdążyły usiąść, a większość jedzenia się marnuje? Sama też kiedyś dałam się wciągnąć w tę spiralę: piekłam, gotowałam, szykowałam ozdobne pudełka. Teraz widzę, że to było kompletnie niepotrzebne.
Chciałabym, żebyśmy umieli powiedzieć „dość”, zanim kolejna góra jedzenia trafi do śmieci. Może w tym roku ktoś pomyśli o dzieciach i o tym, co sprawia im prawdziwą radość. Nie o zdjęciach na klasowym czacie, nie o porównywaniu się, nie o wrażeniu, jakie zrobimy na innych rodzicach. Tylko o dzieciach – bo przecież to ich wigilia, nie nasza.
Ela
Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl
Zobacz też: Ten 1 świąteczny zwyczaj z PRL powinien powrócić. „Dziś dzieci tego nie umieją”