Reklama

To miał być spokojny dzień. Mieliśmy tylko przejść się brzegiem morza, zjeść gofra i kupić wodę. Nic specjalnego, żadnych wydatków. A jednak – pięć minut później staliśmy przed straganem, a ja byłam o krok od wydania równowartości obiadu w nadmorskiej restauracji… na plastikowy zestaw do piasku.

Reklama

Mój syn spojrzał na mnie oczami kota ze Shreka. „Mamo, pliiis. Wszyscy mają takie…” – powiedział, trzymając w ręku wiaderko w kształcie rekina, z oczami, zębami i złotą rączką. To złoto prawdopodobnie podniosło jego cenę o dodatkowe 40 złotych.

Wiedziałam, że to absurd. Ale kupiłam.

Wiaderko za 80 zł – nowy luksus nad Bałtykiem

Nie planowałam wydawać 80 zł na wiaderko. Serio. Jeszcze dzień wcześniej wmawiałam sobie, że przecież mamy zestaw z zeszłego roku. Mało używany, cały, pełen wspomnień. Ale nadmorski klimat rządzi się swoimi prawami. Tutaj każde dziecko ma coś nowego, świecącego, dmuchanego albo przynajmniej grającego „Baby Shark” na cały deptak.

Wiaderko z rekinią paszczą stało się nieodzownym elementem każdego naszego wyjścia. Syn spał z nim w łóżku, nosił je do łazienki, karmił chipsami. A ja… a ja je nosiłam. Dumnie, jakby to była torebka od Chanel. Na ramieniu, między ręcznikiem a bidonem.

Absurd goni absurd

Wystarczyło kilka dni, żeby zebrać całą kolekcję rzeczy, które „były niezbędne”:
– Ręcznik z nadrukiem Spider-Mana – 65 zł (bo przecież nie da się usiąść na zwykłym kocu).
– Okulary do pływania z ogonem syrenki – 49 zł (nawet jeśli nikt nie planował pływać).
– Kubełek na meduzy – 18 zł (w bonusie dwie łzy, bo żadnej nie udało się złapać).
– Plastikowy pistolet na wodę – 39 zł (zepsuł się po dwóch godzinach, ale „strzelał jak prawdziwy, mamo!”).

Nie wspominając o tatuażach z Kubusiem Puchatkiem, bransoletkach z muszelek i lody w kształcie pokemona, które kosztowały więcej niż kieliszek prosecco.

Zestaw obowiązkowy plażowego rodzica

Na plaży każdy rodzic wygląda tak samo. Obładowany jak wielbłąd, z torbami, materacem pod pachą, dzieckiem na biodrze i – oczywiście – nowym wiaderkiem. Do tego wiaderka wrzucamy wszystko: przekąski, muszelki, pół plaży w piasku i, rzecz jasna, wyrzuty sumienia.

Bo przecież obiecywaliśmy sobie, że w tym roku nie damy się zwariować. Że wszystko mamy z domu. Że nie będzie zakupowego szaleństwa. Tylko że… dzieci rosną. I ich potrzeby (czytaj: zachcianki) też.

Zobacz także: Kupiła dziecku lody nad morzem. „Gdy zobaczyłam rachunek, myślałam, że zemdleję”

Ironia losu (i portfela)

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że po powrocie z wakacji to cudowne, najdroższe wiaderko świata ląduje w kącie ogrodu, obok starego, pękniętego, który jeszcze w czerwcu był „obciachowy”. Po miesiącu nikt już o nim nie pamięta.

Ale nie żałuję. Bo przez te kilka dni był to rekwizyt do najważniejszych wakacyjnych misji – kopania tuneli do Chin, łowienia fal i zakopywania nóg mamy. A zdjęcia? No cóż – na większości jestem ja, w stroju kąpielowym, z turbanem z ręcznika i… wiaderkiem Chanel na ramieniu.

Słodko-gorzka prawda o wakacyjnych zakupach

Nie da się ich uniknąć. Można się buntować, próbować negocjować albo przyjąć to z humorem i godnością osobistą (którą i tak tracimy po godzinie na plaży). Bo tak naprawdę chodzi nie o rzeczy, tylko o emocje. Dla dziecka to nie jest tylko wiaderko. To symbol wakacji, beztroski i bycia tu i teraz.

A dla mnie? To przypomnienie, że czasem warto się poddać. Nawet jeśli oznacza to wydatek 80 złotych.

Reklama

Zobacz także: Zajrzałam za parawany i odechciało mi się wakacji nad Bałtykiem. Dzieci nie zasłużyły na taki widok

Reklama
Reklama
Reklama