Reklama

1 500 zł za tydzień opieki? Czuję się oszukana

Zastanawiałam się, czy to ze mną coś nie tak. Czy może przesadzam, narzekam, nie rozumiem „dzisiejszych realiów”. Ale kiedy zobaczyłam cenę: 1 500 zł za tydzień półkolonii – dosłownie mnie zamurowało. Bez noclegu. Bez spektakularnych wycieczek. Bez „efektu wow”. Po prostu półkolonie. Zajęcia z robotyki i jeden dzień na basenie.

Reklama

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że półkolonie przestały być formą opieki. Stały się produktem. Im bardziej wymyślne, tym lepiej. Mają mieć nazwę, brokat, trenerów personalnych i logo. Mają dobrze wyglądać na Instagramie.

Znajoma pokazała mi ofertę: „Ekskluzywne półkolonie mindfulness z elementami sensoryki i języka angielskiego”. Dla dzieci w wieku 4–6 lat. Cena? 1 250 zł. Zdjęcia: dzieci siedzące po turecku, w lnianych strojach, z kamykami w dłoniach. Dla mnie – teatr. Dla wielu – norma.

Kiedy zapytałam o „zwykłe półkolonie w szkole”, spojrzała z politowaniem. Bo dziś nie chodzi już tylko o to, żeby dziecko miało opiekę. Ma rozwijać się, nadrabiać, eksponować talenty. A ty – jako matka – masz płacić, bo przecież „to dla dobra dziecka”.

Nie stać mnie na to… emocjonalnie

Mogłabym powiedzieć, że nie zapisałam dziecka, bo nie miałam pieniędzy. Ale prawda jest bardziej złożona. Po prostu nie chciałam w tym brać udziału. W tym wyścigu. W tym udawaniu, że 1 500 zł za tydzień to normalna cena.

Bo co się stanie, jeśli zacznę myśleć, że mnie nie stać? Że jestem złą matką, bo moje dziecko nie pojechało na kreatywne warsztaty z grafiki komputerowej? Że funduję mu „nudne” wakacje, bo zostaje z babcią i biega po trawie?

Nie. Mam dość poczucia winy. I mam dość rynku, który robi biznes na naszej miłości do dzieci.

Kiedyś półkolonie były po to, żeby rodzic mógł pracować

Nie chodzi mi o to, że wszystko ma być darmowe. Albo że nikt nie powinien zarabiać. Ale półkolonie kiedyś miały jeden cel: pomóc rodzicom, którzy nie mają dwóch miesięcy urlopu. Miały być tanie, dostępne, bez zbędnych fajerwerków.

Dziś czuję, że to ja jestem z innej epoki. Bo zamiast „kupować doświadczenia”, chcę, żeby moje dziecko po prostu miało z kim być, czuło się bezpieczne, nie nudziło się w samotności. I nie muszę płacić 1 500 zł za to, żeby ktoś mu zorganizował dzień jak z katalogu.

W tym roku robimy po swojemu

Znalazłam świetlicę sąsiedzką, która za 550 zł oferuje zajęcia na świeżym powietrzu, dwie wycieczki i gry zespołowe. Dzieci robią lemoniadę, robią teatrzyki, uczą się budować szałasy z koców. Bez angielskiego z native speakerem. Bez sponsorów. Bez stylizacji.

Moje dziecko wraca do domu umorusane, zmęczone i szczęśliwe. I wiecie co? Nie potrzebuje lunchboxa z TikToka ani certyfikatu z robotyki. Potrzebuje drugiego dziecka i przestrzeni, by być sobą.

Reklama

A ja potrzebuję tego samego.

Reklama
Reklama
Reklama