Pierwszy dzień szkoły i festiwal żenady. Rodzice zorganizowali „wyścig”
Wystarczy jedno spojrzenie na szkolne korytarze 1 września, by zrozumieć, że to nie dzieci przeżywają największy stres. To rodzice. A właściwie – ich ambicje, portfele i próba pokazania światu, że moje dziecko jest wyjątkowe.

Pierwszy dzwonek wciąż pachnie dla mnie kredą i nowymi zeszytami. Pamiętam, że mama prasowała mi białą bluzkę, a ja z dumą zakładałam granatową spódniczkę i świeżo kupione rajstopy. Wszystko wyglądało odświętnie, ale prosto. Dziś wchodzę do szkoły moich dzieci i mam wrażenie, że trafiłam na wybieg w Mediolanie. Dziewczynki w markowych sukienkach, chłopcy w marynarkach od projektantów, a na stopach – buty, których ceny lepiej nie googlować, bo serce zacznie boleć.
Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że to nie dzieci chcą tak wyglądać. To my, dorośli, urządzamy sobie festiwal żenady, porównując metki i wrzucając zdjęcia na Instagram z hasztagiem #pierwszydzien.
Konkurs rodziców, nie dzieci
Słyszę rozmowy na korytarzu: „Kupiliśmy jej tę sukienkę we Włoszech, kosztowała majątek, ale co tam, raz się żyje”. Albo: „Syn musiał mieć nowego iPhone’a, przecież zaczyna czwartą klasę, nie może odstawać”. I w tym momencie zastanawiam się – od kogo nie może odstawać? Bo na pewno nie od kolegów, którzy marzą, by po lekcjach pograć w piłkę czy pobawić się na boisku. To rodzice rywalizują między sobą, kto ma grubszy portfel i lepsze wyczucie trendów.
Dzieciaki nie potrzebują koszulki z logiem za kilkaset złotych. One potrzebują pewności siebie, poczucia, że są ważne i kochane – niezależnie od tego, co mają na sobie.
Skąd się bierze ta presja?
Myślę, że część z nas próbuje w ten sposób przykryć własne kompleksy. Chcemy, żeby nasze dzieci miały „lepiej niż my”. Wydaje nam się, że jeśli pokażemy się w markowych ubraniach, ktoś nas bardziej doceni. Tylko że szkoła to nie pokaz mody, a dzieci – to nie wizytówki naszego statusu.
Przyznaję, sama kilka razy złapałam się na tym, że chciałam, żeby moje dziecko wyglądało „odpowiednio”. Bo przecież zdjęcia z rozpoczęcia roku pójdą do rodzinnego czatu, ktoś wrzuci fotkę na Facebooka… Wtedy jednak pytam siebie: czy to naprawdę o mnie chodzi, czy o dziecko?
Ubranie nie zastąpi uśmiechu
Pamiętam moment, kiedy moja córka wróciła z pierwszego dnia szkoły i zapytana, co było najlepsze, odpowiedziała: „Że mogłam usiąść z Zosią w jednej ławce”. Ani słowa o butach, bluzce czy fryzurze. Bo dzieci przeżywają emocje, nie stylizacje.
Można ubrać dziecko skromnie, ale czysto i odświętnie – i ono też poczuje wyjątkowość dnia. Bo wyjątkowe jest nie to, ile wydamy w galerii handlowej, tylko że dziecko wkracza w nowy etap życia.
Czas przestać rywalizować
Patrząc na to całe zjawisko, mam wrażenie, że robimy naszym dzieciom krzywdę. Uczymy je, że wartość mierzy się metką. Że lepiej być „ładnie ubranym” niż „dobrym kolegą”. Że pierwsze pytanie brzmi „skąd masz tę koszulkę?”, a nie „jak się czujesz w nowej klasie?”.
Dlatego chciałabym, żebyśmy – jako rodzice – zatrzymali się na chwilę i zapytali siebie: o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi? Czy naprawdę chcemy, by pierwszy dzień szkoły był konkursem próżności, a nie świętem naszych dzieci?
Zobacz także: Nowy trend na rozpoczęcie roku szkolnego. Wstyd, że rodzicom żal urlopu