Reklama

List od Marka przeczytałam dwa razy. Na pierwszy rzut oka – nic niezwykłego: dziecko na obozie, trochę trudniej znosi rozłąkę, coś się dzieje. Ale im dalej czytałam, tym wyraźniej czułam jego emocje. Aż w końcu została już tylko jedna myśl. Pełne zrozumienie dla ojca, który zrobił to, co zrobiłby każdy z nas. Nawet jeśli nie każdy by się do tego przyznał.

Reklama

„To nie był ten syn, którego zostawiałem na zbiórce”

Bartek ma osiem lat. To był jego pierwszy dłuższy wyjazd bez rodziców – obóz na Mazurach, dziesięć dni. Planowo wszystko wyglądało idealnie: jezioro, kajaki, zajęcia z rówieśnikami, wycieczki. Ale trzeciego dnia wychowawca napisał:
„Bartek zamknął się w pokoju. Nie chce brać w niczym udziału. Nie mamy kontaktu, nie rozmawia. Mówi, że chce do domu”.

„Wiedziałem, że nie ma sensu dyskutować przez telefon, próbować go przekonywać, że będzie dobrze. To nie był ten moment. To nie był ten syn, którego zostawiałem na zbiórce, podekscytowany i uśmiechnięty. To był zupełnie inny chłopiec – zamknięty, zlękniony, sam” – pisze do nas Marek. Nie czekał na więcej wiadomości. Nie oddzwaniał, nie pisał do kierownika. Po prostu wsiadł do auta, a była już 21:30.

Przez jeden SMS z kolonii od razu wyruszył po syna

„Jechałem w milczeniu, walcząc z własnymi myślami. Czy to ja zawaliłem? Czy może on nie był gotowy? A może to tylko chwilowe, kryzys na półmetku, który przeszedłby sam?” – wspomina Marek. Ale w środku już czuł, że problem był głębszy. I rzeczywiście – po przyjeździe, kiedy zobaczył syna skulonego na łóżku, wiedział, że decyzja była słuszna. Bartek nie płakał. Nie robił scen. Po prostu potrzebował rodziców i nawet nie wiedział, jak się z nimi skontaktować.

„Dzieci nie miały telefonów. A on wstydził się poprosić o rozmowę z rodzicami. Mówił, że mu zabrali”. Jednak tata chłopca nie obwinia ani wychowawców, ani organizatorów. Przecież rodzice zgodzili się na takie zasady przed wyjazdem. Ale w jego przypadku, w przypadku Bartka, to była granica nie do przeskoczenia. Mężczyzna zabrał syna z obozu.

Tata 8-latka o wielkiej odwadze

Do domu wracali w ciszy. „Nie wypytywałem. Włączyłem spokojną muzykę, dałem mu wodę. Widziałem, jak z godziny na godzinę wraca mu oddech. Jak jego ciało się rozluźnia” – opisuje Marek. I choć wielu dorosłych uznałoby to za „niewypał” wychowawczy, Marek wie, że nie ma czego żałować. Bo ten wyjazd dał im coś innego – lekcję bliskości i nauczkę. A także przypomnienie, że nie każde dziecko musi być gotowe na samodzielność w tym samym czasie.

„Wiem, że dla niektórych to była przesada. Że nie pozwoliłem mu się ‘wypróbować’. Ale ja widziałem moje dziecko – nie w histerii, tylko w kompletnej ciszy. I nie miałem wątpliwości. Pojechałem po niego, bo czułem, że tego właśnie potrzebuje”.

Bartek dzisiaj znów śmieje się na całe gardło. Za tydzień jadą nad morze. Mówi, że spróbuje jeszcze raz, może za rok. Ale teraz już wiedzą, że musi mieć swoje „okno” do domu. Jeden telefon dziennie. Jedno „hej, wszystko ok?” – i będzie dobrze.

„Czasem odwaga ojca to nie wypychanie dziecka w świat. Czasem to zatrzymanie się przy nim” – tak swoją rolę podsumował Marek.


A jak wasze dzieci przeżyły pierwsze kolonie ? Czy miały ze sobą telefon? Jeśli chcecie podzielić się swoją historią – piszcie do nas na redakcja@mamotoja.pl.

Reklama

Zobacz też: Syn się obraził, bo nie spakowałam go na obóz sportowy. Kiedyś mi za to podziękuje

Reklama
Reklama
Reklama