Reklama

Przewijam feed i mam wrażenie déjà vu. Te same kadry u każdej celebrytki i wszystkie oczywiście pod hashtagiem #Chałupy.

Reklama

Od muszelek do luksusu

Jeszcze dekadę temu Chałupy kojarzyły się z przyczepami kempingowymi, parawanami i gitarą przy ognisku. Wakacyjny „must have” to był plastikowy naszyjnik z muszelką, magnes na lodówkę i gofry z bitą śmietaną, które zjadało się w biegu, wprost z papierowego talerzyka. Pamiętam czasy, gdy z Chałup przywoziło się magnes i wiatraczek.

Dziś ten obrazek brzmi jak z innej epoki. Bo Chałupy stały się czymś więcej niż nadmorską miejscowością – to polska stolica wakacyjnego snobizmu. Zamiast straganów, mamy pop-up store’y – sezonowe butiki, w których każda szanująca się polska marka musi się pokazać. To nie tylko sprzedaż, to wydarzenie. Najlepiej, jeśli wpadnie tam celebrytka, zrobi selfie i oznaczy brand.

Wszystko w limitowanych edycjach, wszystko „instagramowalne”. Ceny? Zdecydowanie nie pięć złotych jak za muszelkę.

Na promenadzie nie kupisz już plastikowego wiatraczka dla dziecka – za to możesz nabyć lnianą sukienkę w stylu boho, ręcznie robione sandały albo designerską torbę, którą dumnie pokażesz w social mediach.

Joga, kitesurfing i cold brew

Frytki i ryba smażona na starym oleju? Nie w Chałupach. Tu króluje cold brew, kombucha i bowle, które wyglądają lepiej na zdjęciu, niż smakują.

Chałupy stały się też synonimem aktywnego luksusu. Poranna joga na pomoście, kitesurfing na zatoce, pilates na deskach SUP – tu sport jest tak samo ważny jak samo „bycie widzianym”.

Do tego obowiązkowo cold brew w designerskim kubku i zdrowy bowl, najlepiej wegański. Frytki i gofry ustąpiły miejsca ramenom, hummusowi i kombuchy z ekologicznej butelki.

Pokazówka celebrytów i influencerów

Chałupy to dziś przede wszystkim scena. Na Instagramie trudno znaleźć wakacyjne relacje celebrytek i influencerek bez zdjęć właśnie stąd. Te same kadry powtarzają się w dziesiątkach feedów: lniane koszule, dzieci w czapkach z wełny merino, psy na piasku i obowiązkowy zachód słońca na stories.

Nie chodzi już o to, by być nad morzem. Chodzi o to, by być widzianym nad morzem – dokładnie w tym miejscu.

All inclusive po polsku

Paradoksalnie w Chałupach morze coraz częściej jest tylko dodatkiem. Ile razy tu jestem, tyle razy myślę, że Chałupy bardziej przypominają resort na greckiej wyspie niż polski Bałtyk. Wszystko jest zorganizowane: strefy chilloutu, zajęcia dla dzieci, nianie, wieczorne eventy. Tylko morze… schodzi na dalszy plan. Ono jest już tylko tłem – do stories, reelsów i relacji z kolejnego „wyjątkowego” dnia.

Bo przecież najważniejsze jest to, co dzieje się na lądzie: luksusowe sklepy, warsztaty rozwojowe, kolacje w stylu fine dining i imprezy.

Dla rodzin – wszystko zorganizowane jak w all inclusive: strefy chilloutu, atrakcje dla dzieci, zajęcia z trenerami. Dla dorosłych – przestrzeń do networkingu i… odpowiednie tło do zdjęć.

Polska odpowiedź na Saint-Tropez

Niektórzy narzekają: „kiedyś było prawdziwiej”. Inni się cieszą: „wreszcie mamy swoje Saint-Tropez”. A ja mam wrażenie, że Chałupy stały się przede wszystkim pokazówką – miejscem, gdzie trzeba być i trzeba się pokazać.

Jedno jest pewne – jeśli w tym roku nie wrzuciłaś zdjęcia z Chałup, to w oczach social mediów… nie byłaś nad Bałtykiem.

Reklama

Zobacz także: Wydaliśmy fortunę na wakacje nad Bałtykiem. Dzieci jęczały z nudów – tak wygląda luksus po polsku

Reklama
Reklama
Reklama