„Poprosiłam o menu dla dzieci. Wyproszono mnie”. O co chodzi z tym trendem w restauracjach?
To historia, którą opowiedziała mi koleżanka. Taka zwyczajna, codzienna sytuacja, która – jak się okazało – wcale nie jest taka oczywista. Gosia poszła coś zjeść po pracy, sama, bez dzieci. Nic wielkiego – zwykły, szybki obiad. Ale kiedy poprosiła o makaron z menu dla dzieci, kelner nagle spoważniał.

Chwilę później Gośka usłyszała, że dorosłym nie wolno zamawiać dań z tej karty. Brzmi absurdalnie? Wcale nie tak rzadko się to zdarza.
„To menu dla dzieci, proszę pani”
– Poszłam do restauracji, w której bywam z rodziną od lat. Kojarzę właścicieli, kelnerów, zawsze było miło – opowiada moja koleżanka, mama czteroletniego chłopca i sześcioletniej dziewczynki. – Tego dnia byłam sama, chciałam coś lekkiego, małą porcję. W menu dla dzieci był makaron z sosem pomidorowym i jakimiś pulpecikami drobiowymi – idealny. Poprosiłam o niego i wtedy kelner powiedział: „To menu dla dzieci, proszę pani”. Myślałam, że żartuje. Ale nie.
Zaskoczona próbowała zrozumieć, o co właściwie chodzi. – Wytłumaczył, że dziecięce menu jest wyłącznie dla klientów poniżej 12. roku życia, tak mają w regulaminie. A potem dodał, że jeśli nie zamówię nic z głównego menu, będzie musiał poprosić mnie o opuszczenie stolika. Myślałam, że śnię.
Coraz więcej restauracji z zasadą „no kids menu dla dorosłych”
Okazuje się, że to wcale nie jednostkowy przypadek. W mediach społecznościowych coraz częściej pojawiają się podobne historie. Dorośli klienci skarżą się, że nie mogą zamówić mniejszej porcji lub dania z karty dziecięcej. Restauratorzy tłumaczą się względami ekonomicznymi i wizerunkowymi – małe porcje to mniejszy zysk, a jednocześnie przygotowywane są z myślą o dzieciach, więc często mają ograniczoną ilość przypraw czy inne proporcje składników.
Niektórzy dodają, że to kwestia… prestiżu. – Chodzi o to, żeby dorośli nie „psuli atmosfery” i nie zajmowali stolików, zamawiając pół obiadu – mówi właściciel jednej z warszawskich restauracji. – Zdarza się, że ktoś przychodzi sam, zamawia tanie danie z menu dziecięcego i siedzi dwie godziny. To po prostu nieopłacalne.
Ale klienci mają inne zdanie. W ich oczach to zwyczajna dyskryminacja. – Czy naprawdę trzeba mieć sześć lat, żeby zjeść mniejszą porcję makaronu? – komentują internauci. – W czasach, gdy tyle mówi się o niemarnowaniu jedzenia, takie zasady to absurd.
Gdzie kończy się regulamin, a zaczyna zdrowy rozsądek?
Prawnie restauracja ma prawo ustalać własne zasady – może oferować menu dedykowane tylko dzieciom, seniorom czy studentom. Ale czy to znaczy, że powinna odmawiać obsługi komuś tylko dlatego, że nie mieści się w kategorii wiekowej? Granica między polityką lokalu a zwykłą uprzejmością staje się coraz cieńsza.
Moja koleżanka już tam nie wróciła. – Nie chodzi o sam makaron. Chodzi o sposób, w jaki mnie potraktowano. Poczułam się, jakbym zrobiła coś złego, choć chciałam po prostu zjeść coś małego – mówi. – Teraz, kiedy idziemy tam z dziećmi, one pytają, czemu nie jem nic. A ja odpowiadam, że czasem nie warto wszystkiego tłumaczyć.
Trudno nie odnieść wrażenia, że w całym tym „trendzie” gdzieś po drodze zgubiliśmy zdrowy rozsądek. Bo jeśli dorośli naprawdę muszą przepraszać za to, że chcą zjeść makaron z dziecięcego menu, to może problem nie leży w rozmiarze porcji, tylko w podejściu do klienta.
Zobacz także: Nowy trend niszczy matki i rozleniwia dzieci. „Wyrosną na życiowe ciamajdy”