Prace domowe wracają od listopada? „To nie spodoba się uczniom”
Ostatni rok był prawdziwą rewolucją, jeśli chodzi o brak prac domowych i ich wpływ na codzienność uczniów. Teraz znowu szykują się zmiany, o których w nauczycielskich pokojach mówi się już coraz głośniej.

Pamiętam, jak w zeszłym roku wielu rodziców – w tym ja – odetchnęło z ulgą, kiedy ogłoszono, że prace domowe przestają być obowiązkowe. Dzieci wreszcie miały mieć więcej czasu na odpoczynek, hobby, spotkania z rówieśnikami. W teorii brzmiało to pięknie, ale rzeczywistość szybko pokazała, że wolny czas nie zawsze oznacza lepszy rozwój.
Prace domowe znów na celowniku
Zamiast książek czy spacerów, pojawiły się gry, YouTube i TikTok. I właśnie to – jak się okazuje – miało być jednym z argumentów za wprowadzeniem kolejnych zmian.
Ministra edukacji Barbara Nowacka zapowiedziała na spotkaniu z mediami, że system zadań domowych znów przejdzie korektę. Nie wrócą obowiązkowe prace domowe w starej formie, ale uczniowie mogą spodziewać się powrotu tak zwanych „lekcji po lekcjach” – zadań bardziej kreatywnych, praktycznych i rozwijających. „To nie spodoba się uczniom” − pomyślałam w pierwszej chwili. Ale może jednak nie jest to wcale taki zły pomysł?
Nowacka podkreślała, że nie chce powrotu do „szalonego stanu sprzed 2024 roku”, kiedy dzieci spędzały po kilka godzin nad zeszytami. Ale też nie chce, by edukacja kończyła się na szkolnym dzwonku.
Zadania domowe, które nie będą oceniane cyfrowo
Zgodnie z zapowiedziami MEN, prace domowe mają pozostać nieobowiązkowe i nieoceniane cyfrowo, lecz opisowo. Co to oznacza w praktyce? Nauczyciele nie będą stawiać ocen w dzienniku, ale będą komentować wysiłek ucznia. Taki system ma zachęcić do nauki dla samej wiedzy, a nie dla piątki.
Problem w tym, że nie każdy nauczyciel potrafi taki opisowy system prowadzić – i nie każde dziecko umie się w nim odnaleźć. Niektórzy rodzice już teraz zauważają, że ich dzieci coraz rzadziej sięgają po książki, a w domu nie ma motywacji do nauki. Inni z kolei mówią, że wreszcie odzyskali spokój i rodzinne popołudnia. W praktyce każdy dom wygląda inaczej, ale pewne jest jedno – temat prac domowych ciągle budzi emocje.

„Lekcje po lekcjach” – jak mogą wyglądać od listopada?
Eksperci edukacyjni przewidują, że nowy model będzie próbą połączenia zalet obu systemów. Z jednej strony – brak obowiązku i cyfrowych ocen, z drugiej – zadania rozwijające myślenie, kreatywność i samodzielność. W praktyce może to oznaczać projekty grupowe, obserwacje przyrody, krótkie eksperymenty czy rodzinne rozmowy o tym, czego dziecko nauczyło się w szkole.
Jeśli zmiana wejdzie w życie w listopadzie, to właśnie taki model ma stać się standardem. W założeniu nie chodzi o to, by dzieci siedziały z zeszytami po nocach, ale by potrafiły łączyć naukę z życiem codziennym. Przykładowo – zamiast tradycyjnego wypracowania o jesieni, uczeń może dostać zadanie sfotografowania swojego parku i opisania zmian, jakie zauważył.
Taki kierunek edukacji, jak mówią psychologowie, może być korzystny. Uczy samodzielności, planowania i rozwija ciekawość świata. Ale wszystko zależy od tego, czy nauczyciele będą potrafili zrównoważyć te zadania, żeby nie zamieniły się w „obowiązkowe nieobowiązkowe prace domowe”, które znów wywołają stres w domach.
Co zmiany oznaczają dla rodziców?
Jako mama wiem, że każdy system ma swoje plusy i minusy. Brak zadań domowych pozwolił nam spędzać więcej czasu razem, ale też pokazał, że dzieci potrzebują stałej struktury. Bez niej trudno im się zorganizować, a nauka schodzi na dalszy plan.
Z drugiej strony, powrót do systemu sprzed kilku lat byłby krokiem wstecz. Dzieci naprawdę były przeciążone – po ośmiu lekcjach wracały do domu, jadły obiad i siadały do zeszytów. Wielu rodziców wtedy narzekało, że nie mają już siły na wspólne wieczory. Teraz mamy szansę znaleźć złoty środek, który pogodzi szkołę z życiem prywatnym.
Źródło: PAP
Zobacz też: 2 słowa, których nigdy nie pozwolę wymówić dziecku. Cierpnie mi skóra na samą myśl