Reklama

Są miejsca, do których wracamy z przyzwyczajenia. Bo blisko. Bo dzieci lubią. Bo wspomnienia z dzieciństwa pachną gofrem i słoną bryzą. Bałtyk miał być bezpiecznym wyborem. Zamiast lotu, pakowanie auta. Zamiast językowych barier, rozmowy z panią Krysią z pensjonatu. Swojsko, zwyczajnie, jak co roku. Ale coś w tym roku się zmieniło. Albo to my się zmieniliśmy. Albo ceny.

Reklama

Już pierwszego dnia, z lekkim zmęczeniem po podróży, wybraliśmy się na deptak. Klasyk: frytki, gofr, lemoniada. Za trzy porcje zapłaciłam więcej niż ostatnio za kolację z winem na greckiej wyspie. Dosłownie. I nagle w mojej głowie zapaliła się kontrolka: Co my tu właściwie robimy?

Gofr droższy niż ryba z grilla

Nie chodzi o to, że oczekuję wakacji za darmo. Rozumiem sezon, rozumiem inflację. Ale jest różnica między uczciwą ceną a poczuciem, że ktoś właśnie robi ze mnie frajera. 29 zł za gofra z bitą śmietaną i owocami. 24 zł za lemoniadę w plastikowym kubku. 68 zł za porcję frytek z rybą na tackę, przy plastikowym stoliku. I do tego wszędzie tabliczki „płatność tylko gotówką” albo „toaleta tylko dla klientów”. Polskie wybrzeże potrafi dać w kość. I portfelowi, i cierpliwości.

Wieczorem, siedząc na balkonie z herbatą (bo na wino już nie miałam nastroju), zaczęłam sprawdzać bilety do Grecji. Loty z Gdańska, z Berlina, last minute, cokolwiek. Bo skoro mam wydać 600 zł za trzy dni jedzenia na mieście, to może lepiej już w tych pieniądzach mieć błękitną wodę i prawdziwą gościnność?

Dzieciom wszystko jedno, dorosłym już nie

Oczywiście dzieci były zachwycone. Morze to morze. Woda, piach, muszelki, kraby. Ale ja coraz częściej łapałam się na tym, że liczę. Nie fale, nie dni do końca wyjazdu. Liczę złotówki. Czy lepiej zjeść teraz, czy kupić lody później. Czy kupić parawan, czy za te 80 zł lepiej zamówić pizzę. A przecież miały to być wakacje. Luz, wolność, przyjemność. A nie matematyka stosowana i kalkulowanie każdego ruchu.

Zanim ktoś mi zarzuci, że jestem snobką: nie oczekuję pięciogwiazdkowego hotelu. Zgadzam się na koc na plaży i mrówki w domku. Ale chcę czuć, że jestem traktowana uczciwie. Że jak płacę, to dostaję adekwatną wartość. A nie rozmrożonego dorsza za 60 zł i niemiłą obsługę, która wzrusza ramionami, gdy pytam o skład lemoniady.

W Grecji, Chorwacji czy Włoszech wakacje nie są przywilejem bogaczy. Tam turysta to gość, nie skarbonka. A u nas coraz częściej czuję się jak bankomat na dwóch nogach.

Czy wrócimy nad Bałtyk?

Nie mówię, że już nigdy nie pojadę nad Bałtyk. Może za rok znowu zatęsknię za chłodnym porankiem i mokrym piaskiem. Może dzieci będą chciały wrócić do miejsca, gdzie budowały zamki. Ale jeśli mam zapłacić za przeciętność jak za luksus, wolę dołożyć kilkaset złotych i polecieć tam, gdzie czuję się mile widziana.

Bałtyk nie musi być tani. Ale powinien być prawdziwy. Gościnny. Uczciwy. Bo tylko wtedy wakacje będą miały smak wspomnień, a nie paragonowego zgrzytu.

Reklama

Zobacz także: Jadą na urlop i od razu porzucają dzieci w kids clubach. „Takich kolejek nigdy nie widziałam”

Reklama
Reklama
Reklama