Reklama

Trzymam wózek na korytarzu. Nie dlatego, że chcę. Tylko dlatego, że nie mam innego wyjścia. Mieszkamy na trzecim piętrze w bloku bez windy. Nasze mieszkanie jest niewielkie – projektowane z myślą o parze, nie o rodzinie. A przecież takiej spacerówki nie schowam do szafy ani nie wcisnę pod łóżko.

Reklama

Nie mamy piwnicy, komórki lokatorskiej ani żadnego schowka. Wspólna klatka schodowa była jedyną opcją.

Wojna o korytarz

Przez pierwsze tygodnie było cicho. Ale potem zaczęły się komentarze:

  • „Na korytarzu się nie trzyma rzeczy”,
  • „W razie pożaru źle skończymy”,
  • „Trzeba to schować”.

Ktoś zaczął przestawiać wózek. Przypięłam go linką – przecięli. Przykleiłam karteczkę z prośbą, że nie mamy gdzie go trzymać – wylądowała w koszu. Po prostu paranoja. A gdy raz zostawiłam wózek przy schodach, tylko na dziesięć minut, znalazłam na nim kartkę:

„To nie jest przechowalnia gratów. Za śmieci dziękujemy”.

Ale to, co zobaczyłam ostatnio, przebiło wszystko.

Sąsiedzi przesadzili?

Na wózku ktoś przykleił wulgarny rysunek męskiego narządu. Taki sam, jakim „ozdabia się” auta zaparkowane na dwóch miejscach. Mój wózek? Dla mojego dziecka? Naprawdę? To miał być jakiś komunikat? Kara? Żart? Dla mnie to było zwyczajne upokorzenie. A to jeszcze nic. Dzień czy dwa później znalazłam w nim czyjeś śmieci. Kilkudniowe, lejące się, obrzydliwe.

Przez całą noc nie zmrużyłam oka. A rano wstałam jak zombie – nieprzytomna, z poczuciem, że nie jestem tu mile widziana.

Nie oczekuję czerwonego dywanu. Nie chodzi o to, żeby wszyscy wzdychali na widok matki z dzieckiem. Ale naprawdę – czy tak trudno po prostu nie robić z nas problemu?

Bo problemem nie jest wózek. Problemem jest brak miejsca, brak wyrozumiałości i brak zwykłej ludzkiej życzliwości. Ze strony ludzi, z którymi przecież dzielimy wspólną przestrzeń – klatkę, windę, podwórko. Z którymi powinniśmy współpracować, a nie walczyć.

Jak intruz we własnym domu

Zaczęłam się czuć jak intruz we własnym domu. Jak ktoś, kto musi się tłumaczyć z tego, że mieszka, że wychodzi na spacer, że w ogóle tu żyje. Każde wejście na klatkę to napięcie: Czy znowu coś się wydarzy? Czy znowu coś znajdę na wózku?

Patrzę na sąsiadów i nie wiem, kto za tym stoi. To najgorsze – ta podejrzliwość, która aż zżera od środka. I czasem mam wrażenie, że moje dziecko też jest tu niemile widziane. Że nasza obecność komuś przeszkadza. Że burzymy komuś spokój.

A przecież płacimy czynsz jak wszyscy. Mamy te same prawa. Tylko zamiast sąsiedzkiego uśmiechu dostajemy sygnały, że najlepiej byłoby, gdybyśmy zniknęli.

Wiem jedno: kiedy dziecko zacznie chodzić, wózek zniknie. Ale niesmak zostanie do końca.

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama