Reklama

Jeszcze kilka lat temu urodziny dziecka oznaczały tort z Biedronki, kilka baloników i ciasto dla dziadków. Dziś? Urodziny w sali zabaw stały się czymś oczywistym. Nawet przedszkolaki potrafią już odróżnić „zwykłe” urodziny od tych „na wypasie”. I choć sama długo się przed tym wzbraniałam, w końcu uległam. Chciałam, żeby moje dziecko miało dzień wyjątkowy. Ale gdy zobaczyłam rachunek, zaczęłam się zastanawiać, dla kogo właściwie te urodziny są.

Zaczęło się niewinnie

Wszystko zaczęło się od rozmowy w przedszkolnej szatni. – My robimy w „Kuleczkowie”, 40 zł od dziecka – powiedziała jedna z mam, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

Druga od razu dodała, że „w tamtej sali mają świetną animatorkę i pokaz baniek”. Ktoś dorzucił, że „koniecznie trzeba mieć piniatę”. Wróciłam do domu z głową pełną informacji i lekkim zawrotem – nie od emocji, a od kosztów.

Zaczęłam przeglądać oferty. Sala zabaw numer jeden – 950 zł za dwie godziny zabawy dla 10 dzieci. Druga – 1200 zł, ale w cenie tort i poczęstunek. Trzecia – prawie 1500 zł, za to z malowaniem buziek i opieką animatora. Wszystkie piękne, kolorowe, z opisami: „Zorganizuj dziecku dzień marzeń!”. No więc zorganizowałam.

Dwie godziny za ponad tysiąc złotych

W dniu imprezy było wszystko: konfetti, muzyka, uśmiechy. Dzieci biegały, a ja – zamiast cieszyć się chwilą – liczyłam w głowie złotówki. 1290 zł za samą salę, 180 zł za tort, 250 zł za drobne upominki dla dzieci. Łącznie prawie 1800 zł. Za dwie godziny zabawy.

I wiecie co? Dzieci rzeczywiście były szczęśliwe. Ale gdy opowiedziałam o tym znajomym, zapadła cisza. Jedna z mam przyznała, że „to więcej niż wydała na wczasy nad morzem”. Inna, że „w życiu by tyle nie dała”. Poczułam się, jakbym zrobiła coś niestosownego – choć przecież chciałam dobrze.

Presja zaczyna się wcześniej, niż myślisz

Nie chodzi tylko o pieniądze. Chodzi o oczekiwania. Dzieci dziś żyją w świecie, gdzie porównywanie jest normą. Widzą zdjęcia z imprez na Instagramie, wiedzą, że ktoś miał urodziny z maskotką z ulubionej bajki albo pokazem dymu z maszyny. My, rodzice, też się w to wciągamy. Nie chcemy, żeby nasze dziecko czuło się gorsze.

Pamiętam moment, kiedy moja córka zapytała: – A będę miała takie urodziny jak Zosia?

Zamarłam. Nie dlatego, że nie chciałam – tylko dlatego, że czułam, jak zaczynam grać w grę, w której nie ma końca. Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto zrobi „lepiej”.

Dzień dziecka czy pokaz dla dorosłych?

Zastanawiam się, kiedy to się stało – że urodziny przestały być po prostu świętowaniem, a stały się małym eventem. Mamy scenerię jak z bajki, personalizowane toppery na torcie, balony z helem i zdjęcia, które wyglądają jak z reklamy. A jednak coś się gubi po drodze.

Patrzyłam na dzieci siedzące przy stole – zmęczone hałasem, zasypujące się brokatem z piniaty. Ktoś płakał, bo nie zdążył się pobawić z ulubioną zabawką, ktoś inny zgubił czapeczkę. W głowie miałam jedną myśl: czy o to chodziło?

Następnym razem zrobimy inaczej

Po tamtych urodzinach długo myślałam, co poszło nie tak. Dziecko było zadowolone, a ja – wykończona. I choć wszyscy mówili, że „to normalne, takie są teraz czasy”, ja czuję, że nie chcę się na to godzić.

Dlatego w tym roku planuję inaczej. Bez sali zabaw, bez cateringu, bez oprawy. Zrobimy urodziny w domu, z własnoręcznie upieczonym tortem, kilkoma balonami i planszówkami. Może nie będzie „wow” na zdjęciach, ale będzie spokój, śmiech i obecność. Bo po tych wszystkich balonach i piniatach zostaje jedno: dziecko, które chce po prostu spędzić ten dzień z nami.

Zobacz także: Nowy urodzinowy trend w przedszkolach zasmuca. „Rodzice nie mają hamulców”

Reklama
Reklama
Reklama