Reklama

Nie wiem, kiedy to się stało, że urodziny dzieci zaczęły przypominać małe wesela. Gdy byłam dzieckiem, wystarczyła pizza, kilka balonów i sąsiedzi na podwórku. Teraz – jeśli nie zarezerwujesz sali z kulkami, nie zamówisz fotobudki i tortu z personalizowanym topperem, możesz poczuć się jak rodzic „z niższej ligi”. I, niestety, ja też w to wpadłam.

„Nie chcę, żeby czuło się gorsze”

Pamiętam te słowa bardzo dokładnie. Powtarzałam je sobie, gdy płaciłam kolejne faktury: za salę, za tort, za animatora i gadżety, które miały sprawić, że dzieci będą piszczeć z zachwytu. Bo przecież inni też tak robią. Bo nie chciałam, żeby moje dziecko, stojąc w szkole obok tych, które świętowały w parkach trampolin czy salach zabaw, czuło się gorsze.

Na początku nawet mnie to cieszyło – błysk w oczach córki, radość, gdy wchodziła na salę udekorowaną balonami i brokatowymi girlandami. Ale potem przychodziło zmęczenie. Liczenie kosztów. I to dziwne uczucie pustki, gdy po kilku godzinach zabawy zostawałam sama w domu z resztkami tortu i rachunkiem na dwa tysiące złotych.

Gdzie kończy się radość, a zaczyna presja?

W pewnym momencie zrozumiałam, że organizowanie urodzin stało się czymś w rodzaju wyścigu. Kto ma lepszy tort, bardziej pomysłowego animatora, bardziej fotogeniczne dekoracje. Przeglądałam zdjęcia na Instagramie i porównywałam. A im dłużej porównywałam, tym mniej czułam radości.

To nie była już celebracja dziecka – to była próba dorównania światu. Próba udowodnienia, że też potrafię, że też mogę, że też mam. I choć mówiłam, że robię to dla córki, tak naprawdę robiłam to dla siebie.

Dzieci nie potrzebują idealnych urodzin. Potrzebują naszej obecności. Potrzebują czuć, że są ważne nie dlatego, że ich tort jest piękniejszy, ale dlatego, że ktoś poświęcił im czas.

Najpiękniejsze urodziny miały miejsce w domu

Któregoś roku nie było pieniędzy na salę. Nie było też siły, by wszystko organizować. Córka zaprosiła trójkę przyjaciółek, same zrobiły pizzę, a ja kupiłam zwykły tort z cukierni za 80 zł. Zamiast animacji – bitwa na balony z wodą w ogródku. Zamiast muzyki z głośnika – śpiewy i śmiech, który było słychać przez całą ulicę.

I wiecie co? To były najlepsze urodziny, jakie pamiętam. Bez spiny, bez planu, bez stresu, że coś się nie uda. Czasem to, co spontaniczne, zostaje w pamięci na dłużej niż to, co perfekcyjnie zaplanowane. Dzieci pamiętają emocje, nie budżet.

Zrozumiałam, że to ja czułam się gorsza

Dopiero po czasie dotarło do mnie, że całe to „nie chcę, żeby moje dziecko czuło się gorsze” było projekcją moich własnych lęków. To ja nie chciałam czuć się gorsza. Chciałam, żeby inni widzieli, że też potrafię stworzyć „wow efekt”. Że nie odstaję. Ale dzieci nie potrzebują „wow”. Potrzebują nas. Naszych rozmów, obecności, śmiechu, wspólnego pieczenia tortu, nawet jeśli się przypali.

Teraz urodziny moich dzieci wyglądają prościej. Dom, ogródek, kilka bliskich osób, czasem ognisko. Nie ma fotografa, nie ma cateringu, nie ma napięcia. Ale jest coś, czego wcześniej brakowało – spokój. Nie udowadniam już światu, że jestem dobrą mamą przez pryzmat tortu i balonów. I paradoksalnie, właśnie wtedy dzieci wydają się szczęśliwsze niż kiedykolwiek wcześniej. Bo urodziny to nie konkurs. To wspomnienie, które zostaje w sercu.

Zobacz także: Urodziny w sali zabaw to standard. „Kiedy zdradziłam, ile zapłaciłam, ludzie zamilkli”

Reklama
Reklama
Reklama