Reklama

List Marty zaczyna się entuzjastycznie: „Chciałam, żeby moja córka doświadczyła czegoś innego niż ciągłe patrzenie w ekrany i nasza codzienność w biegu. Żeby poczuła zapach lasu, nauczyła się czegoś o naturze, może nawet zmarzła w namiocie – ale tak zdrowo, po harcersku. Sama miałam takie kolonie w dzieciństwie. Wróciłam wtedy brudna, ale szczęśliwa”.

Reklama

Dlatego z taką nadzieją wybrała dla 10-letniej Zuzy obóz reklamowany jako „eko-przygoda”. Cena? Niemała, bo 2900 zł za 10 dni. Ale opisy brzmiały jak marzenie – proste posiłki, brak dostępu do telefonów (poza wyznaczoną godziną), warsztaty zielarskie, budowanie szałasów, joga o poranku. „Poczułam się, jakbym wysyłała dziecko do jakiejś edukacyjnej utopii”.

Zuzia skończyła w deszczu i z chipsami w ręku

Pierwszego dnia telefon milczał. Drugiego – podobnie. „Trochę się martwiłam, ale pomyślałam: no dobrze, może to działa. Może faktycznie wsiąkła w te ich zajęcia”. Nic bardziej mylnego. Wieczorem wychowawcy wrzucili na grupę dla rodziców pierwsze zdjęcia. I wtedy wszystko się posypało – chrupki i zero zachwytu.

„Zobaczyłam zdjęcie i od razu miałam ochotę wsiąść w samochód”. Na fotografii ognisko – z pozoru miła scena. Dzieci siedzą w półkolu, w tle namioty i płomienie. Ale w centrum kadru – Zuza. Siedzi na kocu z nadąsaną miną, w jednej ręce trzyma piankę marshmallow, w drugiej chipsy. Na kolanach leży telefon, a jego ekran jasno się świeci.

„Zuza od czterech lat nie je przetworzonego jedzenia. Nie chodzi o fanaberię – po prostu tak jemy w domu, a ona to lubi. Do szkoły nosi termos. Zawsze się tym chwaliła. A teraz? Wyglądała jak z reklamy fast foodów, tylko bez uśmiechu”.

Marta pisze, że zadzwoniła do organizatorów jeszcze tego samego wieczoru. Usłyszała, że dzieci „dostają to, co lubią”, że „jedzenie musi być atrakcyjne”, a telefon „faktycznie mają przy sobie, ale tylko w razie potrzeby”. „Tylko jakoś ta potrzeba miała miejsce cały dzień” – dodaje sarkastycznie mama Zuzy.

Deszcz na koloniach i eko tylko z nazwy

Od tego momentu zaczęły pisać do niej inne mamy z grupy. Okazało się, że dzieci przez większość czasu siedziały pod plandeką, bo lało praktycznie bez przerwy, a jedyną atrakcją był telefon. „Warsztaty? Raz robili wianki. Joga? Rozciąganie na boisku”. Pogoda miała im nie sprzyjać, ale to nie tłumaczyło wszystkiego.

Największy zawód? Brak szczerości organizatorów i fałszywe obietnice. „Nie chodzi nawet o deszcz – na to nikt nie ma wpływu. Problem w tym, że kiedy dziecko marznie i nudzi się, jedynym ratunkiem nie powinien być smartfon i parówka z grilla”. Marta mówi otwarcie – poczuła się oszukana. „Zaufałam im” – wyznaje.

Zuza wróciła do domu rozbita. Jej pierwsze słowa? „Już nigdy nie chcę spać w namiocie.” Marta nawet nie próbuje jej przekonywać.

„Chciałam dać jej prawdziwą przygodę. Dostała zawód”. Z listu Marty aż bije rozczarowanie – nie tylko obozem, ale też całą ideą, w którą chciała wierzyć. „Myślałam, że są jeszcze miejsca, gdzie dziecko może naprawdę pobyć dzieckiem. Chciałam jej dać coś autentycznego”.

Czy Zuza zraziła się do kolonii? Nie. Ale teraz Marta zastanawia się, jak dobrze przetestować organizatorów przed następnym wyjazdem. A wy – macie swoje doświadczenia albo pomysły, jak to zrobić? Piszcie na redakcja@mamotoja.pl.

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama