Wystawiłam basenik na balkon. 20 minut później dostałam SMS-a od sąsiadki
Myślałam, że to nic takiego – mały basenik dla dziecka, kilka litrów wody, chwila radości w upale. Po 20 minutach miałam za drzwiami sąsiadkę z pretensjami, telefon od zarządcy i poczucie, że zrobiłam coś niewybaczalnego. Naprawdę – to już nawet dzieci nie mogą się ochłodzić na balkonie?

Na początku miał być to tylko sposób na upały. Niewinny pomysł. Mały, dmuchany basenik, trochę wody z węża, ręcznik, dwa plastikowe wiaderka. Mój syn piszczał z radości, kiedy stawialiśmy go na balkonie. Patrzyłam, jak pluska się w słońcu, i myślałam: „Czasem naprawdę niewiele potrzeba do szczęścia”.
W tym prostym obrazie było coś kojącego. Zwykły dzień, zwykłe dziecko, zwykły balkon – i dziecięca radość, która nie kosztowała fortuny. A potem przyszedł SMS od sąsiada. Z pytaniem, czy zdaję sobie sprawę, że „łamię przepisy i zagrażam konstrukcji budynku”. I nagle cała ta chwila – ta niewinna, letnia scena – zamieniła się w zarzut.
Balkon to nie plaża? Ale też nie pole minowe
Nigdy nie myślałam, że basenik o średnicy 120 cm i może 20 litrów wody wywoła tyle emocji. Nie planowałam urządzać plaży, nie chciałam zakłócać niczyjego porządku. Po prostu było gorąco, a dziecko nie miało jak się schłodzić. Wiem, że są zasady. Wiem, że balkony nie są po to, żeby urządzać tam kąpieliska. Ale też nie jestem osobą, która robi grilla na parapecie czy rzuca petami na trawnik.
To był jeden dzień. Jedna próba stworzenia namiastki wakacji w betonowym osiedlu. I tak, może zrobiłam błąd. Ale nie spodziewałam się, że po 20 minutach od rozłożenia basenu zacznę czuć się jak przestępca. SMS-y od sąsiadki z tekstem „co będzie następne – jacuzzi?” i groźbą wezwania policji, potem komentarze na grupie osiedlowej, telefon do zarządcy. I to wszystko przez dziecko, które włożyło nogi do letniej wody.
A może to nie o wodę chodzi?
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej czuję, że nie chodziło o sam basen. Że to, co naprawdę kłuje niektórych ludzi, to… dzieci. Ich hałas, ich energia, ich śmiech. Ich obecność. Kiedy tylko pojawiają się w przestrzeni publicznej – czy to na deptaku, w restauracji, czy na balkonie – natychmiast budzą złość. Są za głośne. Za żywe. Za bardzo.
Rodzice mają ich pilnować, uciszać, kontrolować. A najlepiej – chować w domu, żeby nikt nie musiał ich widzieć ani słyszeć. Każdy śmiech staje się naruszeniem komfortu, każde „chlup!” – powodem do oburzenia. A kiedy my, rodzice, próbujemy zrobić coś, by im było lepiej, lżej, weselej – dostajemy po głowie. Bo przecież „inni też chcą spokoju”, „to nie żłobek”.
Tak, rozumiem przepisy. Ale nie rozumiem tej złości
Nie twierdzę, że dzieci mogą wszystko. Że wolno nam łamać zasady. Ale czy naprawdę tak trudno jest zobaczyć w tym baseniku coś więcej? Może zmęczoną matkę, która zamiast siedzieć w klimatyzowanym centrum handlowym, postanowiła dać swojemu dziecku kilka chwil radości na świeżym powietrzu?
Tak – mogłam wyjść na podwórko. Tak – mogłam pojechać na basen. Ale nie miałam siły. Miałam tylko chęć, by przez chwilę być z dzieckiem w lekkości. Nie oblałam nikogo wodą. Nie zalałam balkonu. Nie puszczałam muzyki. A mimo to czułam się jak ktoś, kto zrobił coś nie do przyjęcia. Jakby moje macierzyństwo było uciążliwe z samego założenia.
Nie będę już udawać, że to mnie nie rusza
Kiedy po tej sytuacji mój syn zapytał: „Mamo, już nie będziemy robić basenu na balkonie?”, poczułam, że coś we mnie pękło. Powiedziałam: „Nie, kochanie. Chyba nie wszyscy się z tego cieszyli”. I widziałam, jak bardzo tego nie rozumie. Bo jak wyjaśnić dziecku, że jego radość była „zbyt głośna”, „nieodpowiednia”, „nie na miejscu”? Jak wytłumaczyć, że ludzie dorośli nie potrafią znieść odrobiny dziecięcej swobody?
Może nikt nie mówi tego głośno, ale ja powiem: zmęczona matka z dzieckiem to nie jest bomba zegarowa. To nie jest zagrożenie dla porządku osiedla. To jest po prostu ktoś, kto próbuje jakoś przetrwać lato bez wyjazdu, bez basenu w ogrodzie, bez miliona złotych na atrakcje. I czasem robi coś, co może nie mieści się w przepisach, ale mieści się w sercu.