Reklama

Gdy pierwszy raz usłyszałam o „rodzicielstwie współczucia”, pomyślałam, że to kolejna moda z Instagrama, która przeminie szybciej, niż zdążę zrozumieć, na czym właściwie polega. Ale im głębiej zaczęłam się w to wczytywać i rozmawiać z mamami, które odrzuciły zarówno kary, jak i nagrody, tym bardziej uświadamiałam sobie, że coś w tym jest.

Reklama

Coś prawdziwego, co dotyka sedna relacji rodzic–dziecko. A jednocześnie – coś, co wywołuje zgrzyt w pokoleniu naszych rodziców i dziadków. Bo jak to: dziecko nie dostaje kary, gdy się źle zachowa? Nie ma nagrody za dobre stopnie? I w zamian dajemy mu tylko... siebie?

Tylko i aż obecność

Rodzicielstwo współczucia (znane też jako „compassionate parenting” albo „rodzicielstwo obecności”) nie ma nic wspólnego z pobłażliwością. To nie jest wychowanie bez zasad, to wychowanie oparte na empatii i zrozumieniu. Zamiast powiedzieć: „Idź do swojego pokoju, bo byłeś niegrzeczny”, rodzic siada obok i mówi: „Widzę, że jesteś zdenerwowany. Co się stało?”. Zamiast obiecywać lody za piątkę z matematyki – pokazuje, że nauka to wartość sama w sobie, nie środek do zdobywania nagród.

Najważniejszym „narzędziem” w tym podejściu jest po prostu... obecność. Emocjonalna i fizyczna. Bycie blisko dziecka, słuchanie go naprawdę, nie przez filtr „jak to naprawić” ani „co powiedzą inni”. I to właśnie ta „jedna rzecz” – uważność i empatia – wywraca do góry nogami to, co dla wielu było fundamentem wychowania.

„Za moich czasów…”

Rozmawiałam o tym podejściu z moją mamą. Wychowała dwoje dzieci, z czego każde – jak sama mówi – „wyszło na ludzi”. Ale kiedy usłyszała, że teraz wielu rodziców nie stosuje ani kar, ani nagród, tylko stawia na relację i zrozumienie, pokręciła głową z niedowierzaniem. „To jak to dziecko ma się nauczyć, że coś wolno, a czegoś nie wolno?” – zapytała. „Bez konsekwencji niczego nie zrozumieją. A bez nagród – nie będą zmotywowane”.

I właśnie w tym miejscu zderzają się dwa światy. Dla wielu przedstawicieli starszego pokolenia wychowanie to był system nagród i kar – często bardzo konkretnych, czasem surowych. Nikt nie pytał dziecka, co czuje, nikt nie siadał obok, żeby przeanalizować trudne emocje. Dziecko miało słuchać, nie dyskutować. A dziś?

Dziś rodzice nie chcą być „szefami” swoich dzieci. Chcą być przewodnikami, towarzyszami. Chcą zbudować relację, która przetrwa nie tylko trudne chwile w wieku przedszkolnym, ale i burzę hormonów w nastoletnim okresie. Czy to się wszystkim podoba? Zdecydowanie nie. Ale ten trend zyskuje coraz więcej zwolenników.

Bez pochwał i bez lęku

Co ciekawe, rodzice praktykujący rodzicielstwo współczucia często odchodzą nawet od klasycznych pochwał. Nie dlatego, że nie doceniają wysiłku dzieci. Wręcz przeciwnie – zamiast rzucać automatyczne „Brawo, super!” za każdy rysunek czy puzzle, próbują dostrzec i nazwać emocje: „Widzę, że naprawdę się postarałeś”, „To musiało być trudne, ale się nie poddałeś”.

Chodzi o to, żeby dziecko czuło, że to, co robi, ma wartość samo w sobie, nie dlatego, że ktoś go za to poklepie po głowie. Tak samo jak nie boi się, że zostanie odrzucone za „złe” emocje czy zachowanie. Bo ma obok siebie dorosłego, który nie ocenia, tylko wspiera.

Brzmi to jak utopia? Może trochę. Bo każdy z nas ma w sobie odruch: „No dobrze, ale coś MUSZĘ z tym zrobić”. Ale właśnie to „robienie czegoś” często przeszkadza dziecku poczuć, że jest bezpieczne – nawet gdy przeżywa trudne emocje. W rodzicielstwie współczucia nie chodzi o to, żeby nie było zasad. Chodzi o to, że dziecko uczy się ich nie przez strach czy łapówki, tylko przez relację i przykład.

Reklama

Patrząc na to z perspektywy własnego doświadczenia jako matki, widzę, że najtrudniejsze nie jest odrzucenie kar. Najtrudniejsze jest zaufanie, że ta „jedna rzecz” – obecność – naprawdę wystarczy. Ale kiedy widzę, jak moje dziecko w trudnej sytuacji nie zamyka się w sobie, tylko przychodzi, mówi, pyta, to wiem, że to działa. I nie potrzebujemy ani naklejek za dobre zachowanie, ani kary za złe. Potrzebujemy siebie.

Reklama
Reklama
Reklama